[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Joy poczuła ucisk w gardle i piekące łzy pod powiekami.Popłynęły po policzkach.Otarła je i zaczęła głęboko oddychać.Odwróciła się do okna.- Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza - oznajmiła.Richard skinął głową a Neil patrzył na nią zatroskanym wzrokiem.- Zaczekaj.- Zacisnął jej dłoń na swoich czarodziejskich specyfikach.Zaskoczona, spojrzała na nie, a potem na jego twarz.Mężczyzna, który zawsze miał tyle do powiedzenia, milczał.Skinął tylko głową i odwrócił się, dołączając do Richarda.Przez podwójne oszklone drzwi Joy zeszła po schodkach wprost do ciemnego ogrodu.Po kilku minutach już obejmowała stary wiąz tak samo mocno, jak mające zapewnić powodzenie fetysze Neila.Oddychała głęboko.Gdy otworzyła oczy, automatycznie spojrzała na pałac.W oknie słabo oświetlonego pokoju spostrzegła wysoką znieruchomiałą postać.Niemal w tej samej chwili owa osoba poruszyła się i zniknęła za opuszczoną zasłoną.Joy objęła pień jeszcze mocniej, aż w końcu omdlały jej ręce.Wolno ruszyła w stronę pałacu.Nie czuła nic.Po cichu weszła do gabinetu męża.Neil i Richard nadal siedzieli w milczeniu.- Czy już coś wiadomo?- Nie - odparł hrabia.Usłyszeli trzask drzwi do pokoju Stephena.Zwrócili oczy na sufit.Do ich uszu dotarły jakieś głosy.Szczęknęły drzwi frontowe.Coraz wyraźniej słyszeli czyjeś kroki.Do gabinetu wszedł pobladły Alec.Stanął w milczeniu, nie patrząc na nikogo.- Stephen? - Joy zbliżyła się do niego.- Żyje.Wszyscy odetchnęli z ulgą.- Ale nie można mu pomóc.Zdaniem lekarza prawdopodobnie umrze do rana.- Co moglibyśmy dla ciebie zrobić? - spytał Richard, przerywając ciszę, która zapadła po tej informacji.Alec potrząsnął głową.- Chodź ze mną - zwrócił się do Joy.Bez chwili wahania ruszyła za nim do sypialni Stephena.Szli w milczeniu.W pokoju panował półmrok.Paliło się tu zaledwie kilka świec, a draperie w oknach były zsunięte.Po raz pierwszy w życiu doświadczała grozy śmierci.Przebiegł ją dreszcz.- Zostaw nas samych - zwrócił się Alec do czuwającej przy bracie pokojówki.Dziewczyna zniknęła w mgnieniu oka.Podszedł do łóżka.Miał udręczoną twarz.- Byłem zakłopotany - rzekł.Joy spojrzała na męża zaskoczona.- Podczas święta majowego.Kiedy zobaczyłem, jak zamiata i mówi, że jest prawdziwym Joe Millerem, czułem zawstydzenie - wyjaśnił, podnosząc wzrok.- A teraz.Popatrz na niego.Boże.Stephen z trudem łapał powietrze.Miał straszliwie poranioną twarz i sine, spuchnięte usta oraz szew na jednym uchu.Rzęził i jęczał, przekręcając się nieustannie.Joy nie potrafiła wydobyć z siebie głosu i wykonać najmniejszego gestu.Czuła się bezradna, pozbawiona jakiegokolwiek punktu oparcia, zła i winna.Mogła sobie tylko wyobrazić, co przeżywa Alec.Jego twarz wyrażała straszliwe napięcie.Podeszła do niego.- Spraw, żeby poczuł się lepiej - odezwał się.- Słucham?- Pomóż mu.Użyj swojej magicznej mocy.- To niemożliwe.- Musisz to zrobić.- Szczerze żałuję, że nie potrafię.- Zrób coś - nalegał z desperacją.- Już ci kiedyś mówiłam.Moja magiczna moc jest za słaba.- Na litość boską przecież on umiera!Stephen jęknął, przekręcił się i znowu jęknął.Zaczął się rzucać.Chwycili go i przemawiali uspokajająco.Po chwili zastygł w bezruchu, ale bez przerwy krzyczał żałośnie.Joy spojrzała na Aleca.Wyglądał tak, jakby czuł się przez nią oszukany.- Jak boli - jęknął Stephen.- Jak strasznie boli.Pomóżcie mi.Stracił przytomność.Joy drżały ręce i łzy płynęły po policzkach.Alec opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.Gdy je cofnął, zobaczyła, że rysy męża zniekształca grymas cierpienia i żalu.Kurczowo zacisnął dłonie na poręczach krzesła.Kciuki były białe.- Więc skróć jego męki.Zamarła w bezruchu, porażona grozą tego, o co on prosi z powodu współczucia dla Stephena.- Nie zrobię tego - szepnęła.Belmore popatrzył na brata, bezwładnie opuszczając ręce z poręczy krzesła.Roześmiał się ponuro.- Byłem na tyle nierozsądny, że uwierzyłem w te twoje czary.Jaki z nich pożytek?Podeszła do niego i położyła dłoń na jego ramieniu.- Wyjdź.- Zamknął oczy.- Alec.- Powiedziałem, żebyś wyszła.- Pozwól mi tu zostać z tobą.- Idź już.- W milczeniu wpatrywał się w Stephena.Zastanawiała się, co powiedzieć, żeby zburzyć tę ścianę lodu, którą się odgrodził.Nagle spojrzał na nią z furią.- Do cholery, ty niemądra kobieto! Czy nie widzisz, że chcę być sam? Więc.wynoś się.Zostaw mnie i brata.Nie jesteś mi potrzebna.Wokół Joy zamknęła się zimna, ciemna czeluść, odbierając jej powietrze.Duchessa powoli cofała się do wyjścia, aż w końcu uderzyła o drzwi.Po raz ostatni objęła wzrokiem męża.Siedział sztywno jak marmurowy posąg.Joy okręciła się na pięcie i wybiegła z pokoju.Nie zdając sobie z tego sprawy pędziła po schodach ile sił w nogach, do drzwi frontowych.Ktoś wołał ją po imieniu, ale głos dochodził z oddali, a poza tym nie potrafiła się zatrzymać, tak jak nie mogła opanować płaczu.W hallu uderzyła w coś ramieniem.Rozległ się huk, jakby jakiś przedmiot roztrzaskał się na kawałki, lecz nic ją to nie obchodziło.Otworzyła frontowe drzwi.W tej samej chwili na dworze rozpętała się burza.Joy mknęła przez mokrą trawę i zielone pagórki, wzdłuż żwirowanej alei.Czarne niebo rozdzierały błyskawice i pioruny.Pod wpływem wichury rozwarła się brama.Łomot, jaki uczyniła, rozbrzmiewał echem po okolicy.Duchessa wybiegła na drogę.Tu podmuchy wiatru były jeszcze silniejsze, a deszcz zacinał mocniej.Przemokła do nitki.Z włosów wypadły jej szpilki.Nasiąknięte wodą kędziory ciężko opadły na plecy, utrudniając bieg; nogi grzęzły w błocie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]