[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Garraty poczu³ obrzydzenie.Nie by­³o w tym nic fascynuj¹cego, nictajemniczego.Oto ch³opak, którego r¿nie w brzuchu.W innych budzi tylkoobrzydzenie i jak¹œ zwierzêc¹ grozê.¯o³nierze obserwowali Travina uwa¿nie.Obserwowali i czekali.W koñcu na wpó³przykucn¹³, na wpó³ upad³ i ¿o³­nierze zastrzelili go, kiedy mia³ spuszczonespodnie.Prze­wróci³ siê, le¿a³ skrzywion¹ twarz¹ ku niebu, brzydki i ¿a³o­sny.Ktoœ zwymiotowa³ g³oœno i zosta³ upomniany.Garraty'emy wydawa³o siê, ¿e tamtenktoœ wypluwa wszyst­kie flaki.- On pójdzie nastêpny - powiedzia³ rzeczowo Harkness.- Zamknij siê - wykrztusi³ Garraty.- Po prostu siê za­mknij!Nikt nie odpowiedzia³.Harkness przeciera³ okulary.Ch³opak, który wymiotowa³,nie zosta³ zastrzelony.Minêli grupê wiwatuj¹cych nastolatków siedz¹cych na kocu i pij¹cych colê.Garraty'emu urz¹dzili owacjê na stoj¹­co.Poczu³ siê niezrêcznie.Jedna zdziewcz¹t mia³a piersi jak balony.Jej ch³opak wlepia³ w nie oczy, kiedyfalowa³y pod­czas podskoków.Garraty uzna³, ¿e zmienia siê w maniakaseksualnego.- Popatrz na te zderzaki - westchn¹³ Pearson.- O jejku, jejku!Garraty zastanawia³ siê, czy ona jest dziewic¹, tak samo jak on.Minêli nieruchomy, prawie idealnie okr¹g³y staw zasnu­ty lekk¹ mg³¹.Wtajemniczym g¹szczu na brzegu chrapliwie zaskrzecza³a ropucha.Staw przypomina³zaparowane lustro.Garraty uzna³ to za jeden z naj³adniejszych widoków w swo­im¿yciu.- Ten stan jest wielki jak cholera - odezwa³ siê niewidocz­ny w przedzieBarkovitch.- Ten facet jest dupkiem wielkim jak cholera - rzek³ z po­wag¹ McVries.- W tejchwili moim jedynym ¿yciowym ce­lem jest wdeptaæ go w ziemiê.Olson odmawia³ Zdrowaœ Mario.Garraty spojrza³ na niego z przestrachem.- Ile upomnieñ zaliczy³? - zapyta³ Pearson.- Chyba ¿adnego - powiedzia³ Baker.- No, ale nie wygl¹da dobrze.- Na tym etapie ¿aden z nas nie wygl¹da dobrze - powie­dzia³ McVries.Znowu zapad³a cisza.Garraty po raz pierwszy poczu³, ¿e stopy go bol¹.Nie poprostu nogi, co niepokoi³o go od jakiegoœ czasu, ale stopy.Zauwa¿y³, ¿enieœwiadomie idzie na bocznych krawêdziach podeszew, ale od czasu do czasuzdarza mu siê postawiæ stopê p³asko i wtedy a¿ skrêca³ siê z bólu.Podci¹gn¹³suwak kurtki pod sam¹ szyjê i postawi³ ko³nierz.By³o przenikliwie ch³odno.- Hej! Tam! - zawo³a³ radoœnie McVries.Garraty i inni spojrzeli na lewo.Mijali cmentarz.Otacza³ go murek z polnychkamieni; mg³a z wolna przepe³za³a nad pochylonymi nagrobkami.Anio³ ze z³amanymskrzyd³em wpatrywa³ siê w nich pustymi oczami.Na pami¹tce po ja­kimœ narodowymœwiêcie, maszcie, z którego ³uszczy³a siêrdza, przycupn¹³ kowalik i przygl¹da³ siê im, przekrzywiw­szy ³ebek.- Nasz pierwszy cmentarz - powiedzia³ McVries.- Jest po twojej stronie, Ray,tracisz wszystkie punkty.Pamiêtasz tê grê?- Cholera, za du¿o gadasz - nagle powiedzia³ Olson.- Co z³ego jest w cmentarzach, Henry, stary serdeczny druhu? Spokojne miejsce,zaciszne, ¿e u¿yjê s³Ã³w poety.Wy­godna wodoodporna trumna.- Zamknij siê!- Och, wybacz - szydzi³ McVries.Jego blizna b³yska³a bie­l¹ w zamieraj¹cymœwietle.- Chyba myœl o œmierci tak napraw­dê ci nie przeszkadza, Olson? ¯eznów zapo¿yczê siê u poety, nie w œmierci zagadka tkwi, to sen grobowy mniemdli.Czy nie to w³aœnie ciê drêczy, cymbale? - McVries wzniós³ okrzyk: -G³o­wa do góry, ¿o³nierzu! Dzieñ jaœniejszy ju¿ wscho.- Daj mu spokój - cicho powiedzia³ Baker.- Czemu? Jego nic nie obchodzi.Przekonuje samego siebie, ¿e mo¿e odwin¹æ or³aw ka¿dej chwili, kiedy mu siê spodoba.¯e jeœli siê po prostu po³o¿y i umrze,to nie bêdzie a¿ tak przykre, jak ka¿dy sobie wyobra¿a.Nie mam zamia­ru muodpuœciæ.- Jeœli nie on, ty umrzesz - rzek³ Garraty.- Tak, nie zapominam o tym.- McVries pos³a³ Garraty'emu swój krzywy uœmiech.tyle ¿e tym razem absolutnie nie by³ rozbawiony.Nagle siê rozwœcieczy³.- Toon zapo­mina! Ten ba³wan!- Mam ju¿ tego doœæ - rzek³ g³uchym g³osem Olson.-Rzygaæ mi siê chce.- Trzeba rwaæ siê innym do garde³! - krzykn¹³ McVries.- Czy nie tak mówi³eœ?Pieprzê ciê! Zabrak³o ci pary, to k³adŸ siê i zdychaj!- Daj mu spokój - powiedzia³ Garraty.-S³uchaj, Ray.- Nie, to ty s³uchaj.Jeden Barkovitch wystarczy.Niech ka¿dy postêpuje poswojemu.¯adnego muszkieterstwa, pa­miêtasz?McVries znów siê uœmiechn¹³.- W porz¹dku, Garraty.Wygra³eœ.Olson siê nie odezwa³.Pe³ny zmrok zapad³ o wpó³ do siódmej.Caribou, odda­lone o dziesiêæ kilometrów,widoczne by³o na horyzoncie jak niewyraŸny poblask.Wzd³u¿ drogi wita³o ichniewielu ludzi.Zapewne wszyscy poszli do domu na kolacjê.Mg³a mrozi³a stopy.Wisia³a nad wzgórzami jak upiorne, obwis³e transparenty.Gwiazdy œwieci³y wgórze coraz mocniej, Wenus rów­nomiernie, Wielka NiedŸwiedzica na sta³ymmiejscu.Garra-ty wskaza³ Pearsonowi Kasjopejê.Myœla³ o Jan, swojej dziewczynie, czuj¹c wyrzuty sumie­nia z powodu tamtejdziewczyny w bia³o-czerwonych kolar-kach.Zapomnia³ ca³kiem, jak wygl¹da³a, alewtedy by³ pod­niecony.Kiedy po³o¿y³ jej d³oñ na ty³ku, podnieci³ siê - co byby³o, gdyby spróbowa³ wsun¹æ jej d³oñ miêdzy uda? Poczu³, jak w kroczu rozprê¿asiê dotychczas skulone napiêcie, zwi­n¹³ siê z bólu.Jan mia³a d³ugie w³osy, prawie do pasa.Jej piersi by³y mniejsze ni¿ tamtejdziewczyny, która go poca³owa³a.Jan nie chcia³a mu siê oddaæ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • coubeatki.htw.pl