[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Miał mętne pojęcie o rappellingu - zjeŜdŜaniu po linie opasującej korpus na ukos od uda do przeciwległego ramienia.W całym światku alpinistycznym nie znalazłoby się zapewne ani jednego fachowca, który dałby Pittowi szansę większe niŜ jeden do pięciuset, iŜ zdoła wydostać się na górę, Pitt był jednak zbyt uparty, aby zawracać sobie głowę obliczaniem szans.Stary niezatapialny Pitt odzyskał równowagę ducha, a jego umysł znów był klarowny i ostry jak brzytwa.Wiedział, Ŝe jego Ŝycie, a moŜe równieŜ Ŝycie innych, wisi w tej chwili na powoli wystrzępiającej się lince.Jak juŜ po wielokroć zdarzało się w przeszłości, zawładnęła nim zimna stanowczość i koncentracja bliska obsesji.Z zapałem zrodzonym z desperacji wyciągnął ramię i hak zrobiony z klamry zaczepił o niewielką wapienną półkę, potem wsunął nogę w pętlę, uchwycił drugi koniec liny i wyciągnął się z wody.Uniósł młotek najwyŜej jak mógł i lekko w bok, wbijając ostry koniec Ŝeleźca w szczelinę skalną, następnie zaś wolną stopę umieścił w drugiej pętli i wydźwignął się jeszcze wyŜej.Było to dosyć toporne w porównaniu z techniką zawodowców, dawało jednak efekty; powtarzając ów proces - najpierw z hakiem, a potem z młotkiem - Pitt rozkraczony jak pająk piął się z wolna po skale.Zadanie to mogło wyczerpać nawet człowieka będącego w doskonałej formie fizycznej i pełni sił.Słońce zniknęło juŜ za szczytami drzew, jak gdyby pociągnął je ku zachodowi jakiś sznurek, kiedy Pitt wdrapał się wreszcie na mały występ w połowie stromej ściany.WciąŜ nie dostrzegał w górze Ŝadnego znaku Ŝycia.Przykleił się do skały, wdzięczny niebiosom za miejsce do wypoczynku, choć było tak wąskie, Ŝe ledwie zdołał usadowić na nim oba pośladki.CięŜko oddychając, odpoczywał do chwili, gdy jego obolałe mięśnie przestały protestować; nie potrafił uwierzyć, iŜ wspinaczka wyczerpała go aŜ tak bardzo.Obznajomiony ze wszystkimi branŜowymi sztuczkami alpinista z prawdziwego zdarzenia nie miałby zapewne nawet przyspieszonego oddechu.Pitt, tuląc się do pionowej ściany studni, siedział tak przez co najmniej dziesięć minut.Miał ochotę posiedzieć jeszcze z godzinę, lecz naglił go czas.Okoliczna dŜungla po zajściu słońca błyskawicznie pogrąŜała się w ciemnościach.Obejrzał uwaŜnie prymitywny sprzęt alpinistyczny, dzięki któremu wspiął się aŜ tak wysoko: młotek wyglądał jak nowy, ale hak zaczynał się prostować, nadweręŜony koniecznością nieustannego podtrzymywania bezwładnego cięŜaru ludzkiego ciała.Poświęcił minutę na dokonanie naprawy, która polegała na tym, Ŝe połoŜył hak na skale i kilkakrotnie walnął go młotkiem.Przewidywał, Ŝe mrok zmusi go do wspinania się po omacku, gdzieś w dole jednak zaczęła się rodzić osobliwa poświata.Odwrócił się i spojrzał na wodę: sadzawka emanowała niesamowitym, fosforyzującym zielonym blaskiem.Pitt nie był chemikiem, mógł się tylko domyślać, Ŝe źródłem owej tajemniczej fluorescencji jest jakiś rodzaj przemian zachodzących w gnijących glonach.Rad z tego skromnego oświetlenia, podjął milczącą wspinaczkę.Trzy ostatnie metry były najgorsze; tak blisko, a przecieŜ tak daleko.Krawędź studni zdawała się tkwić zaledwie na odległość wyciągniętej ręki - najwyŜej trzy metry, nie więcej.A jednak z powodzeniem mógł to być wierzchołek Mount Everestu.Sprawny skaut z ogólniaka25potrafiłby uporać się z tym z zamkniętymi oczyma.Ale nie Pitt.Do czterdziestki brakowało mu kilku miesięcy, lecz teraz czuł się jak starzec.Jego ciało było twarde i spręŜyste, przestrzegał diety i ćwiczył akurat tyle, aby nie przybrać na wadze.Nosił co prawda na sobie masę blizn, przewaŜnie po ranach postrzałowych, ale wszystkie stawy funkcjonowały w sposób nader zadowalający.Wiele lat temu rzucił palenie, tylko od czasu do czasu ulegał pokusie skosztowania kieliszka wina bądź teŜ tequili z limonem i lodem.Jego preferencje w ciągu owych lat zmieniły się od szkockiej whisky Cutty Sark do bombajskiego ginu i tequili Sauza Commemorativo.Gdyby zapytano go dlaczego, nie potrafiłby udzielić odpowiedzi.Stawiał czoło kaŜdemu nowemu dniu, jak gdyby Ŝycie było grą, a gra Ŝyciem; powody, dla których robił to czy owo, skrzętnie ukrywał przed światem w zakamarkach duszy.Kiedy był od krawędzi studni naprawdę na wyciągnięcie ręki, upuścił pętlę przymocowaną do haka.W jednej chwili omdlewającymi palcami wyszarpywał go z wgłębienia w wapieniu, w następnej - hak leciał juŜ ku wodzie, by z cichym pluskiem, bez śladu, pogrąŜyć się wrozświetlonej warstwie gnijących glonów.Pitt wspinał się dalej, uŜywając młotka i rozpadlin w skale jako uchwytów dla rąk i nóg, a gdy dotarł pod samą grań, szerokim łukiem cisnął młotek, mając nadzieję, Ŝe wbije go w ziemię i będzie mógł wykorzystać do podciągnięcia ciała.Potrzebował czterech prób, zanim koniec młotka solidnie pogrąŜył się w gruncie.Pitt resztkami sił uchwycił oburącz linę i podciągał się tak długo, aŜ w gęstniejącym mroku dostrzegł łodygi roślin porastających ziemię.LeŜał bez ruchu i przyglądał się otoczeniu: wilgotna dŜungla zdawała się napierać na niego ze wszystkich stron; panował całkowity mrok, rozpraszany wątle blaskiem nielicznych gwiazd i półksięŜyca, ukazującego się od czasu do czasu pomiędzy płynącymi po niebie chmurami i splątanymi gałęziami drzew.Ów przesączający się z góry anemiczny blaskrozświetlał staroŜytne ruiny, spowijając je w upiorny całun, równie niemal przytłaczający, jak ponury, klaustrofobiczny efekt, który wywierały na człowieka otaczające go zewsząd ściany dŜungli.Niesamowitość tego pejzaŜu rosła jeszcze za sprawą absolutnej ciszy.Pitt na poły oczekiwał, Ŝe dostrzeŜe bądź usłyszy w ciemności coś strasznego, nic jednak nie zobaczył ani nie usłyszał prócz szmeru kropel przelotnego deszczu o liście."Dość tego lenistwa" - powiedział sobie."Wstawaj, ruszaj dalej, ustal, co się stało z Giordinem i innymi.Czas ucieka.Przebrnąłeś zaledwie przez pierwszą próbę, próbę fizyczną, ale teraz trzeba uŜyć szarych komórek".Jak mroczna zjawa oddalił się od krawędzi studni ofiarnej.Obozowisko było opustoszałe.Namioty stały nieporuszone i puste.Na pierwszy rzut oka nie nosiły Ŝadnych śladów działań łupieŜczych, Ŝadnych oznak śmierci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]