[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Co?- Zwyk³a mawiaæ: jest gdzieœ mê¿czyzna dla ciebie, Sheryl, chodzi gdzieœ wpobli¿u z twoim imieniem na ustach.I to mówi³a kobieta, która szuka³a swojegoszczególnego mê¿czyzny przez trzydzieœci lat i nigdy go nie znalaz³a.Zawszejednak trzyma³a siê tej romantycznej prawdy.Widzisz, mê¿czyzna z twoich snówczeka za rogiem.Cholera, ona mnie te¿ do tego przekona³a.- Wci¹¿ w to wierzysz?- O tak.Wci¹¿ szukam.Myœlisz pewnie, ¿e po tym wszystkim, co przesz³am,zm¹drza³am.Chcesz pierwsza wzi¹æ prysznic?- Nie.IdŸ najpierw!W s¹siednim pokoju zaczê³o siê jakieœ przyjêcie, a zbyt cienkie œciany niet³umi³y jego odg³osów.Kiedy Sheryl bra³a prysznic, Lori le¿a³a w ³Ã³¿ku, awydarzenia minionego dnia k³êbi³y siê jej w g³owie.Nie trwa³o to d³ugo.Ze snuwyrwa³a j¹ Sheryl, wyk¹pana i gotowa wyruszyæ do miasta.- Idziesz? - chcia³a wiedzieæ.- Jestem zbyt zmêczona - stwierdzi³a Lori.- Baw siê dobrze!- O ile mo¿na tu siê dobrze bawiæ - ze smutkiem zauwa¿y³a Sheryl.- Na pewno ci siê uda - odrzek³a Lori.- Obyœ tylko mia³a o czym rozmawiaæ!Sheryl obieca³a jej to i zostawi³a Lori, ¿eby odpoczê³a.Choæ i na to czu³asiê zbyt zmêczona.Zdo³a³a zaledwie zapaœæ w drzemkê, i tak przerywan¹ co jakiœczas odg³osami pijackiej burdy z przyleg³ego pokoju.Wsta³a by poszukaæ syfonu z wod¹ sodow¹ i lodu.Wróci³a ze szklank¹dietetycznego napoju do ³Ã³¿ka, ale za œcian¹ wci¹¿ ha³asowano.Postanowi³awzi¹æ k¹piel, zanim trunki i zmêczenie nie ucisz¹ jej s¹siadów.Zanurzona poszyjê w gor¹cej wodzie czu³a, jak miêœnie rozluŸniaj¹ siê, a zanim wysz³a zwanny, by³a w znacznie lepszym nastroju.£azienka nie mia³a poch³aniacza pary,wiêc oba lustra zaparowa³y.By³a im wdziêczna za swoist¹ dyskrecjê.Katalogs³abych stron jej cia³a mia³ wystarczaj¹c¹ objêtoœæ, by nie wyd³u¿aæ gododatkowymi samooglêdzinami.Szyja zbyt gruba, twarz zbyt szczup³a, oczy zbytdu¿e, nos zbyt ma³y.W³aœciwie sk³ada³a siê z samych nadmiarów i niedomiarów, awszelkie wysi³ki, ¿eby ukryæ wady tylko je eksponowa³y.W³osy, które zapuœci³a,by³y tak bujne i ciemne, ¿e w ich ramie twarz wygl¹da³a jak chora.Usta,przypominaj¹ce w ka¿dym calu usta jej matki, wygl¹da³y naturalnie, cokolwieknawet nieprzyzwoicie, ale tuszowanie ich barwy blad¹ szmink¹ powiêksza³ojeszcze oczy i czyni³o je bardziej bezbronnymi.W sumie jednak jej twarz nie by³a nieatrakcyjna.Mog³a wybieraæ mê¿czyzn.K³opot w tym, ¿e jej wygl¹d nie odzwierciedla³ jej wnêtrza.S³odka buzia - anie by³a wcale s³odka, nie chcia³a byæ s³odka, i nie pragnê³a, ¿eby tak o niejmyœlano.Mo¿e silne wra¿enia, które j¹ spotka³y w ci¹gu kilku ostatnich godzin(widok krwi, grobów), stanowi³y jakiœ znak.Mia³a tak¹ nadziejê.Ichwspomnienie wci¹¿ j¹ porusza³o, wzbogaca³o, chocia¿ tak¿e bola³o.Naga, powêdrowa³a z powrotem do sypialni.Tak jak siê spodziewa³a, towarzystwobaluj¹ce za œcian¹ uciszy³o siê.Nie s³ysza³a ju¿ rock and roll’a, lecz coœstonowanego.Usiad³a na skraju ³Ã³¿ka i przebiega³a d³oñmi po piersiach ciesz¹csiê ich g³adkoœci¹.Jej oddech dostosowa³ siê do wolnego rytmu muzyki zaœciana: muzyki do tañczenia biodro przy biodrze, usta przy ustach.Po³o¿y³a siêna ³Ã³¿ku, a prawa rêka sunê³a w dó³ cia³a.Czu³a woñ narzuty, przesi¹kniêtejpapierosowym dymem z paru miesiêcy.Nadawa³o to pokojowi charakteru miejscaprawie publicznego, miejsca nocnych schadzek.Myœl o nagoœci w takim pokoju izapach jej czystej skóry w zatêch³ym ³Ã³¿ku stawa³y siê coraz wyraŸniejsze.W³o¿y³a kciuk i œrodkowy palec do swojej szpary, unosz¹c nieco biodra, abyu³atwiæ dzia³anie.Na tê zabawê nie pozwala³a sobie zbyt czêsto: katolickiewychowanie k³ad³o cieñ winy miêdzy instynkt a koniuszki palców.Ale dziœwieczorem by³a inn¹ kobiet¹.Szybko znalaz³a najwra¿liwsze miejsce; opar³astopy na krawêdziach ³Ã³¿ka i szeroko roz³o¿y³a nogi, aby daæ pole do popisu obud³oniom.Przy pierwszym przyp³ywie ciep³a nie pomyœla³a o Boon’ie.Zmarli mê¿czyŸni tokiepscy kochankowie.Lepiej o nim zapomnieæ.Mia³ ³adn¹ twarz, ale nigdy ju¿jej nie poca³uje.Mia³ tak¿e niez³ego cz³onka, ale ju¿ go nigdy nie pog³aszcze,ani nie posi¹dzie.Mia³a wiêc tylko siebie - przyjemnoœæ dla czystejprzyjemnoœci.Tak w³aœnie sobie wyobra¿a³a akt, który odgrywa³a: czyste cia³o,nagie, na zatêch³ym ³Ã³¿ku.Kobieta w obcym pokoju rozkoszuj¹ca siê swoim obcym"ja".Rytm muzyki ju¿ ni¹ nie kierowa³.Znalaz³a w³asny rytm, wznoszenie i opadanie,wznoszenie i opadanie, za ka¿dym razem wspina³a siê coraz wy¿ej.Bez koñca,szczyt za szczytem, a¿ sp³ynê³a potem i ogarn¹³ j¹ przesyt.Le¿a³a spokojnieprzez kilka minut.Potem, czuj¹c nadci¹gaj¹cy sen i obawiaj¹c siê, ¿e zaskoczyj¹ w tej dziwnej pozycji, odrzuci³a poœciel, przykry³a siê tylkoprzeœcierad³em, po³o¿y³a g³owê na poduszce i da³a nura w przestrzeñ podpowiekami.2Pot na ciele och³Ã³d³ pod cienkim przeœcierad³em.Œni³o siê jej, ¿e znajduje siêw nekropolii w Midian, a ze wszystkich uliczek wiatr zbieg³ na jej spotkanie -z pó³nocy, po³udnia, wschodu i zachodu - ziêbi¹c j¹ i podnosz¹c w³osy nag³owie, wdzieraj¹c siê pod bluzkê.Wiatr wcale nie niewidzialny.Dotykalnypoprzez ciê¿ar niesionego kurzu, py³ków klej¹cych powieki i zatykaj¹cych nos,znajduj¹cych dojœcie pod bieliznê i do wnêtrza cia³a tak¿e.Wiatr oœlepi³ ju¿ j¹ ca³kowicie, gdy zda³a sobie sprawê, ¿e to w³aœciwieszcz¹tki zmar³ych, wiekowych nieboszczyków, rozwiewane przez wiatry nawszystkie strony œwiata z piramid i mauzoleów, nagrobków i podziemi, kostnic ikrematoriów.Py³ trumien i ludzki popió³, i koœci w kawa³eczkach, unoszone wstronê Midian i dopadaj¹ce j¹ na skrzy¿owaniach.Czu³a umar³ych w sobie.Pod powiekami, w gardle, wciskaj¹cych siê do ³ona.Jednak pomimo ch³odu i furii czterech sztormów nie ba³a siê ich, nie chcia³aich odpêdziæ.Szukali przecie¿ jej ciep³a i kobiecoœci.Nie odrzuci ich.- Gdzie Boone? - spyta³a we œnie, przypuszczaj¹c, ¿e umarli bêd¹ wiedzieæ.Przecie¿ by³ jednym z nich.Wiedzia³a, ¿e nie znajduje siê daleko, ale wiatr stawa³ siê silniejszy, miota³ni¹ na wszystkie strony, skowycza³ wokó³ g³owy.- Boone? - odezwa³a siê znów.- Chcê Boone’a.PrzyprowadŸcie go do mnie.Wiatr us³ucha³.Zaskowycza³ g³oœniej.Jeszcze ktoœ by³ w pobli¿u, przeszkadzaj¹c w us³yszeniu odpowiedzi.- On nie ¿yje, Lori - powiedzia³ jakiœ g³os.Próbowa³a zignorowaæ idiotyczny g³os i skupiæ siê na zrozumieniu wiatru.Wypad³a jednak z rozmowy i musia³a zaczynaæ od nowa.- Pragnê Boone’a - stwierdzi³a.- PrzyprowadŸcie go.- Nie!Znów ten przeklêty g³os.Spróbowa³a po raz trzeci i gwa³townoœæ wiatru zmieni³a siê W inn¹ gwa³townoœæ.Potrz¹sano ni¹.- Lori! ObudŸ siê!Przywar³a do snu, do snu o wietrze.Móg³by jej powiedzieæ to, czegopotrzebowa³a, gdyby jeszcze chwilê odpar³a atak œwiadomoœci.- Boone! - zawo³a³a znów, lecz wiatr odchodzi³ i zabiera³ ze sob¹ umar³ych.Swêdzi³o j¹, gdy wychodzili z jej ¿y³ i zmys³Ã³w.Jeœli znali jak¹œ tajemnicê,zabierali j¹ teraz ze sob¹.Nie by³a w stanie ich powstrzymaæ.- Lori.Odeszli ju¿, wszyscy odeszli.Uniesieni przez sztorm.Nie mia³a wyboru; otworzy³a oczy wiedz¹c, ¿e ujrzy Sheryl, z krwi i koœci,siedz¹c¹ w nogach ³Ã³¿ka i uœmiechniêt¹.- Koszmary? - spyta³a.- Nie.Niezupe³nie.- Wo³a³aœ jego imiê.- Wiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]