[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dostarczy pan ten list?- Spokojna głowa, kolego.- Potem niech pan jedzie do domu.Proszę powiedzieć żonie, że ją pan kocha, i zmówić modlitwę dziękczynną.- Za co?- Za to, że jest pan człowiekiem.Kierowca postanowił tego nie komentować.- Jak chcesz, kolego - odparł.- Cmoknę żonę i od razu zmówię paciorek, dobra? A ty nie rób nic, czego ja sam bym nie zrobił, w porządku?Po tej dobrej radzie odjechał, zostawiając pasażera na cichej ulicy.Chant rozejrzał się dookoła.Wzrok mu szwankował.Domy, które pamiętały czasy Sartoriego, wyglądały w większości na opuszczone; pewnie czekały na rozbiórkę.Ale Chant wiedział, że miejsca święte - a Gamut Street na swój sposób była święta - mogły czasem przetrwać, ponieważ nie rzucały się w oczy.Nikt ich nie zauważał.Gładkie i szkliste od magii, odbijały groźne spojrzenia i znajdowały mimowolnych sprzymierzeńców w osobach tych, którzy rozumieli, co to świętość.Stawały się sanktuariami dla wtajemniczonych.Wszedł po trzech stopniach i pchnął drzwi, ale były zamknięte na klucz.Podszedł do najbliższego okna.Zasłaniała je brudna pajęczyna.Przycisnął twarz do szyby.Mimo że jego oczy słabły z każdą chwilą, wciąż widział lepiej niż cywilizowana małpa.Z pokoju zniknęły wszystkie ozdoby i meble.Jeżeli ktoś mieszkał tu od czasów Sartoriego - a przecież dom nie mógł przez dwieście lat stać pusty - odszedł, zabierając wszystkie ślady swojej obecności.Chant zamachnął się zdrową ręką i łokciem stłukł szybę.Wystarczyło jedno uderzenie.Nie zwracając uwagi na to, że kaleczy się o szkło, wgramolił się na parapet, wybił dłonią resztę odłamków i osunął się na podłogę.Wciąż jeszcze pamiętał rozkład pokojów.W snach nieraz po nich wędrował, słysząc głos maestra, który wzywał go na górę - wysoko, na samą górę, gdzie Sartori pracował.Tam też Chant chciał się teraz udać, ale z każdą chwilą jego ciało wykazywało coraz silniejsze objawy atrofii.Ręka, od której pchła rozpoczęła inwazję, uschła; paznokcie odpadły od palców, a na knykciach i nadgarstku kości wyzierały spod skóry.Nie musiał zdejmować kurtki, by wiedzieć, że cały rozpada się w podobny sposób; kiedy szedł, kawałki ciała odrywały się od żeber.Niedługo w ogóle nie będzie mógł się poruszać.Nogi niosły go coraz bardziej niechętnie.Z najwyższym trudem zachowywał przytomność.Wszedł na schody.- Zostańcie ze mną - mamrotał błagalnym tonem, niczym stary człowiek, którego własne dzieci chcą zostawić na pastwę losu.- Jeszcze chwilkę.Proszę.Nogi zaniosły go na półpiętro, ale tam odmówiły posłuszeństwa i dalej wciągał się, przesuwając zdrową rękę po poręczy.Był w połowie ostatniego odcinka schodów, gdy z ulicy dobiegł go gwizd pustkowca - wwiercał się w czaszkę, nie sposób go było pomylić z innym dźwiękiem.Nie spodziewał się, że tak szybko go wywęszą na skrytych w mroku ulicach.Myśl o tym, że może już nie zobaczyć sanktuarium na górze, dodała mu sił.Resztki ciała starały się dorównać jego ambicjom.Na parterze trzaskały wyłamywane drzwi, a potem rozległ się kolejny, głośniejszy gwizd.Jego prześladowcy weszli do domu.Chant zaczął ponaglać swoje kończyny, chociaż język ledwie formował słowa:- Nie zawiedźcie mnie teraz! Ruszajcie się, do cholery! Szybciej!Posłuchały go.Spazmatycznymi ruchami pokonał kilka ostatnich stopni.W tej samej chwili na dole schodów usłyszał tupot stóp pustkowców.Na górze panował mrok.Chant nie miał pojęcia, czy jest ciemno tylko dlatego, że trwa noc, czy raczej wzrok go zawodzi.Nie miało to zresztą znaczenia.Drogę do drzwi znał dobrze.Przeczołgał się do nich na łokciach i kolanach; deski skrzypiały pod jego ciężarem.Nagle ogarnął go strach, że drzwi będą zamknięte i nie zdoła ich sforsować.Sięgnął do klamki.Spróbował ją przekręcić, ale bez skutku.Spróbował ponownie - i upadł twarzą naprzód, gdy drzwi otworzyły się na oścież.Wreszcie miał na czym zaczepić osłabione oczy.Przez okna w dachu sączyło się światło księżyca.Do tej pory kołatała mu się po głowie myśl, że tylko stare sentymenty kazały mu wrócić tutaj, teraz jednak zrozumiał, że to nieprawda.Znalazłszy się na Gamut Street, zatoczył pełny krąg - to od tego pokoju zaczął poznawać Piąte Dominium.Tu była jego kolebka i tu pobierał nauki; tutaj pierwszy raz poczuł zapach angielskiego powietrza, ostrego, zimnego, październikowego; tutaj pierwszy raz jadł i pił, pierwszy raz śmiał się i - później - płakał.W przeciwieństwie do niżej położonych pomieszczeń, w których brak sprzętów świadczył o opuszczeniu, ten pokój zawsze był skąpo umeblowany, a czasem wręcz zupełnie pusty.Na tych samych nogach, które teraz ciągnął za sobą martwe, tańczył, gdy Sartori powiedział mu, jak zamierza przejąć władzę nad tym nędznym dominium i zbudować w nim miasto, przy którym zblednie Babilon.Tańczył z radości.Jego maestro był wielkim człowiekiem i miał moc, która pozwalała mu zmienić świat.Te ambicje przepadły.Wszystko przepadło.Zanim październik ustąpił przed listopadem, Sartori zniknął - albo którejś nocy odfrunął w mrok, albo zginął z ręki wrogów.Jego sługa został sam w mieście, którego prawie nie znał.Jakże Chant wtedy marzył o tym, żeby wrócić do eteru, z którego został wezwany, pozbyć się ciała, które narzucił mu Sartori, uciec z tego dominium! Jedyną osobą, która mogła to sprawić, był ten, który go przywołał.Kiedy Sartoriego zabrakło, Chant został skazany na wieczne zesłanie na Ziemię.Nie nienawidził go za to.Przez te kilka tygodni, które spędzili razem, Sartori niczego mu nie skąpił.Gdyby pojawił się teraz w zalanym księżycową poświatą pokoju, Chant nie oskarżyłby go o zaniedbanie, tylko ukłonił się należycie i ucieszył, że jego mentor wrócił.- Maestro.- wymamrotał z twarzą wtuloną w zalatujące pleśnią deski.- Nie ma go tutaj - rozległ się głos za jego plecami.Głos, który nie należał do pustkowca.Pustkowce potrafiły gwizdać, ale nie mówić.- Należałeś do Sartoriego, tak? Nie pamiętałem o tym.Sądząc po głosie, człowiek, który mówił, był ostrożny, opanowany i stanowczy.Chant nie mógł się odwrócić, więc go nie widział, ale zdawał sobie sprawę, że pozory mogą mylić - on, który nie miał własnego ciała, dopóki maestro mu go nie stworzył, wiedział o tym najlepiej.Wreszcie intruz stanął przed nim.Wyglądał na człowieka, ale towarzyszyły mu pustkowce, a w dodatku mówił o rzeczach, o jakich mało który człowiek mógłby wiedzieć.Jego twarz wyglądała jak nadmiernie dojrzały ser; z oklapniętymi policzkami i workami pod oczami do złudzenia przypominał klauna na pogrzebie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • coubeatki.htw.pl