[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ben jakby się zawahał.Zrozumiałem, że się nie znają.- Ben, to jest Jenny — powiedziałem.- Uczy w naszej szkole.Potraktował to jako przyzwolenie.- Dlatego, że to za dużo jak na zwykły przypadek.Nie żebym współczuł Brermerom, bo to banda sukin.- Urwał i zerknął na Jenny.- Cholera, mam nadzieję, że się mylę, że to jednak przypadek.- Nie rozumiem.Ben spojrzał na mnie, ale ja nie zamierzałem nic mówić.- Bo jeśli mam rację, to znaczy, że to ktoś z nas.Z miasteczka.- Nie wiadomo, nie wierzę - zaprotestowała Jenny.- Cóż, zobaczymy - odparł Ben.Jego twarz mówiła co innego, ale był zbyt taktowny, żeby się z nią sprzeczać.- I tym akcentem chyba się pożegnam.Dopił piwo i ruszył do drzwi.Jakby po namyśle odwrócił się do Jenny.- To nie moja sprawa, ale przyjechała pani samochodem?- Nie.Dlaczego?- Bo samotny powrót do domu nie jest chyba dobrym pomysłem.I posławszy mi znaczące spojrzenie, odszedł.Jenny uśmiechnęła się niepewnie.- Myśli pan, że jest aż tak źle?- Oby nie.Ale Ben ma rację.Pokręciła głową.- Nie do wiary.Jeszcze dwa dni temu było to najspokojniejsze miejsce na ziemi!Dwa dni temu Sally Palmer od dawna nie żyła, a odpowiedzialna za jej śmierć bestia polowała już na Lyn Metcalf.Ale nie powiedziałem tego na głos.- Ma pani z kim wrócić?- Nie, ale nic mi nie będzie.Dam sobie radę.W to nie wątpiłem.Ale pod maską przekory i lekceważenia dostrzegłem na jej twarzy wyraz zdenerwowania.- Podrzucę panią.Wróciwszy do domu, usiadłem w ogrodzie.Noc była ciepła i zupełnie bezwietrzna.Zadarłem głowę i popatrzyłem na gwiazdy.Księżyc był prawie w pełni i wisiał na niebie jak asymetryczny dysk w białej aureoli.Próbowałem podziwiać jego upstrzoną plamami powierzchnię, ale mój wzrok powoli opadał coraz niżej i niżej, by spocząć w końcu na czarnym lesie za łąką.Lubiłem ten widok nawet w nocy.Ale patrząc na nieprzenikniony mur drzew, tego wieczoru poczułem się nieswojo.Wszedłem do domu, nalałem sobie trochę whisky i wróciłem do ogrodu.Było już po północy i musiałem wcześnie wstać.Ale chwytałem się wszystkich pretekstów, żeby tylko opóźnić moment, kiedy będę musiał pójść spać.Na szczęście choć raz miałem za dużo do myślenia, żeby odczuwać zmęczenie.Odprowadziłem Jenny do małego domku, który wynajmowała na spółkę z koleżanką.Ostatecznie zrezygnowaliśmy z samochodu.Noc była ciepła i jasna, poza tym Jenny mieszkała ledwie kilkaset metrów dalej.Idąc, opowiadała mi o swojej pracy i uczniach.Tylko raz nawiązała do przeszłości, wspominając, że kiedyś pracowała w szkole w Norwich.Ale wspomniała o tym bardzo pobieżnie, szybko ukrywając to pod lawiną słów.Udałem, że niczego nie zauważyłem.Zresztą to nie była moja sprawa.Gdy szliśmy wąską ścieżką w stronę jej domu, gdzieś w pobliżu zaszczekał nagle lis.Jenny chwyciła mnie za ramię.- Przepraszam - powiedziała, zabierając rękę tak szybko, jakby się sparzyła.Roześmiała się zmieszana.- Po tylu miesiącach powinnam już do tego przywyknąć.Zrobiło się tak jakoś niezręcznie.Przystanęła przy furtce.- Cóż.Dziękuję.- Nie ma za co.Uśmiechnęła się po raz ostatni i zniknęła za ogrodzeniem.Zaczekałem, aż szczęknie zamek i zawróciłem.Szedłem przez ciemne miasteczko, czując dotyk jej ręki na nagim ramieniu.Teraz też go czułem.Piłem whisky, krzywiąc się na wspomnienie tego, jak bardzo mną to wstrząsnęło.I to tylko dlatego, że przypadkowo dotknęła mnie młoda kobieta.Nic dziwnego, że zamilkła.Dopiłem whisky i wszedłem do domu.Ale coś ciągle nie dawało mi spokoju, ciągle miałem wrażenie, że muszę coś zrobić.Myślałem przez chwilę i wreszcie sobie przypomniałem.Scott Brenner.Nie byłem pewny, czy brat pozwoli mu powiedzieć policji o sidłach.Być może nie miało to żadnego znaczenia, ale Mackenzie musiał się o tym dowiedzieć.Znalazłem jego wizytówkę i zadzwoniłem na komórkę.Dochodziła pierwsza w nocy, ale zawsze mogłem zostawić mu wiadomość na poczcie głosowej.Odpowiedział natychmiast.- Tak?- Mówi David Hunter - zacząłem zaskoczony.- Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale chciałem się tylko upewnić, czy skontaktował się z wami Scott Brenner.- Kto? - Mackenzie był zirytowany i zmęczony.Opowiedziałem mu, co się stało.- Gdzie to było? - spytał, gdy skończyłem; zmęczenie natychmiast z niego wyparowało.- Koło starego młyna, półtora kilometra na południe stąd.Myśli pan, że ma to jakiś związek z Lyn?Chwilę trwało, zanim rozpoznałem ten odgłos: Mackenzie przetarł twarz i zaszeleściły mu wąsy.- A co tam - mruknął.- Jutro i tak mieliśmy to ujawnić.Podczas poszukiwań poharatało się dwóch moich.Jeden wpadł w sidła, drugi do jakiejś dziury z zaostrzoną żerdzią na dnie.Powiedział to z nieukrywanym gniewem w głosie.- Dlatego trzeba założyć, że ten, kto porwał Lyn Metcalf, czekał, aż przyjdziemy jej szukać.Tej nocy przebudzeniu nie towarzyszył żaden wstrząs.Po prostu stwierdziłem, że już nie śpię, że mam otwarte oczy i patrzę na światło księżyca wpadające przez okno.Po raz pierwszy od długiego czasu chodziłem tylko we śnie, po raz pierwszy od długiego czasu obudziłem się w łóżku.Lecz sen pamiętałem tak dobrze, jakby nie był snem, jakbym przed chwilą przeszedł z jednego pokoju do drugiego.Sceneria była zawsze ta sama.Domek, którego nigdy nie widziałem na jawie, nieistniejące miejsce, w którym mimo to czułem się jak w domu.I Kara i Alice, pełne życia, jak prawdziwe.Rozmawialiśmy o moim dniu, o niczym konkretnym, tak jak wtedy, gdy jeszcze żyły.A potem budziłem się, by stawić czoło bezlitosnemu faktowi, że obydwie nie żyją.Przypomniały mi się słowa Lindy Yates.„Takie sny nie śnią się bez powodu".Ciekawe, czego doszukałaby się w moim.Mniej więcej wiedziałem, co powiedziałby psychiatra, a nawet psycholog amator, taki jak choćby Henry.Rzecz w tym, że moje sny nie dawały się ująć w karby racjonalnych teorii.Ich logika, plastyczność i namacalność zupełnie nie przypominały tych z normalnego snu.I chociaż nie chciałem tego przyznać nawet przed samym sobą podświadomie nie wierzyłem, że były tylko zwykłymi snami.Ale gdybym kiedyś uwierzył, zrobiłbym pierwszy krok na drodze, którą bałem się iść.Bo istniał tylko jeden sposób, żebym mógł połączyć się z rodziną i wiedziałem, że byłby to nie akt miłości, tylko rozpaczy.Jeszcze bardziej przerażało mnie, że czasem miałem to gdzieś.Rozdział 9Nazajutrz rano przybyło rannych.Były to zupełnie odrębne przypadki, gdyż żadna z tych osób nie przebywała w pobliżu miejsc, gdzie natrafiono na pułapki poprzedniego dnia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]