[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Patrzyłem przez burtę, a moje oczy szukały znajomych widoków: szarych budynków sponsorów, popielatych, zagłębionych w ziemi kopuł – ich baz.Dwie wieże obserwacyjne przez cały czas widniały na horyzoncie, ale co się tyczy innych cech naszego świata, to nie mogłem ich znaleźć.Dokoła było pustkowie, gdzieniegdzie spod dywanu traw wznosiły się metalowe konstrukcje czy walały się betonowe płyty.Zrozumiałem, że są to ślady po tej wielkiej i tragicznej epoce, kiedy sponsorzy, aby uratować Ziemię, musieli zamknąć i zlikwidować wszystkie nasze szkodliwe fabryki i kombinaty, w wyniku czego ludzie mogli nareszcie swobodnie oddychać, a dzieci – rodzić się zdrowe.Wiedziałem, że zgodnie z umową między sponsorami i tymi ludźmi, którzy wybrali samodzielne, pełne niewygód i przypadków istnienie, była zawarta umowa, według której ludzie mieli wywieźć śmieci i zakopać je.Ale ludzie, z właściwą sobie lekkomyślnością i brakiem umiejętności długotrwałej koncentracji na jednej myśli, zapominali wykonywać swe obowiązki – natomiast teraz, kiedy czas upłynął i przyroda sama zaleczyła swoje rany, sprzątanie nie miało sensu.Zresztą – dzikich ludzi pewnie już nie było.Fabryka, do której nas przywieziono, był otoczona płotem z wysokimi trzema szeregami drutów, a nad siatką ciągnęły się przewody – od razu zrozumiałem, że po przewodach płynie prąd, widziałem coś podobnego w telewizorze – tam dywersanci włazili na przewody i zwęglali się.Nasza ciężarówka zabuczała klaksonem, i po jakimś czasie do bramy leniwie podszedł ubrany człowiek.Pani Maria Kuzminiczna wyskoczyła z szoferki i zaczęła go objeżdżać.A ja patrzyłem na wszystkich tych ludzi i myślałem: czyżby władza sponsorów nie była aż tak bezgraniczna? Przecież tyle razy powtarzali i pokazywali w telewizorze – ludziom nie wolno nosić ubrania! Problem leży nie tyle w naszym duchowym i umysłowym poziomie, co w higienie.W ubraniach ludzi kryły się hordy pasożytów i zakaźnych grzybów.Przed przylotem sponsorów niemal wszyscy ludzie chorowali i wymierali – przede wszystkim dlatego, że nosili ubrania.Gdy tylko sponsorzy polecili ludziom rozebrać się i wyrzucić ubrania, wszystkie te choroby jak ręką odjął.By człowiek mógł z powodzeniem posuwać się po drodze doskonalenia i przekształcenia się w istotę rozumną, powinien się hartować, regularnie gimnastykować i dbać o czystość swojego ciała.Minąwszy bramę ciężarówka zatrzymała się na zakurzonym placu przed długimi budynkami z czerwonej cegły.Wzmocnione żelaznymi sztabami drzwi otworzyły się i pojawił się jeszcze jeden ubrany człowiek! Wyobraziłem sobie jaka ilość mikrobów egzystuje na tych ludziach, i omal nie zwymiotowałem.– To nowi? – zapytał człowiek.– A co myślałeś, że arbuzy? – odszczeknął się Łysy.– Wolałbym arbuzy.Przywozicie takie chuchra, że nie ma z nich żadnego pożytku.– Dureń z ciebie, Henryku – powiedział Łysy.– Póki żyją, zawsze można z nich wyciągnąć jakiś pożytek.– Chłopcy, chłopcy, bez kłótni! – zawołał Maria Kuzminiczna.– Do jakiego baraku ich wsadzimy?– Drugi jest prawie pusty – powiedział Henryk.Póki rozmawiali ja się rozglądałem.Z trzech stron podwórko było otoczone czerwonymi budynkami, nad jednym z nich wznosił się wysoki komin, z którego walił dym – rwał w niebo jak słup, jakby wewnątrz pracowały miechy, które pchały go w górę.Irka zauważyła wśród robotników swojego znajomego, pomachała do niego i krzyknęła:– Żyjesz jeszcze, diable kulawy?– Prędzej ciebie do rakarni wezmą! – radośnie odkrzyknął człowiek z galerii.– Co to za rozmówki! – ryknął Łysy.– Idziemy!Popędził nas w kierunku niskich drzwi budynku, znajdującego się na wprost przed nami.Nikt się z nim nie sprzeczał – wszyscy zmarzliśmy na wietrze i chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w cieple.Zeszliśmy do piwnicy po śliskich schodach.Było w niej wilgotno, śmierdziało ludzkimi odchodami, jedna jedyna lampa, wisząca pod sufitem, oświetlała to schronienie.Po obu stronach przejścia ciągnęły się drewniane dwupiętrowe ławy, od biedy przykryte brudnymi szmatami.Już po chwil wiedziałem, że to coś nazywa się nary.Na nasz widok z nar podniosła się jasna głowa – wszystkie pozostałe były puste.– Czego się tu wylegujesz? – krzyknął Łysy.– Chory jestem, starosta pozwolił – powiedział mężczyzna i zaniósł się kaszlem.– Och, rozpuścił was jak dziadowski bicz beze mnie! – wrzasnął Łysy.– Żebym cię jutro widział w pracy!Potem Łysy popatrzył na nas, pokiwał głową z pogardą i powiedział:– A wy przed obiadem siedźcie tutaj, a po obiedzie – na posterunku pracy, bo zasiekę.– Bydlak – powiedziała Irka, stojąc obok mnie.– Prawdziwe bydlę, jeśli powiedział, że zasiecze, to zasiecze.Wydało mi się, że się uśmiechnęła.Łysy wyszedł trzasnąwszy drzwiami, a ten mężczyzna, który był przeziębiony, zaczął, leżąc na narach, wskazywać nam, które legowiska są wolne, a które zajęte, żebyśmy się nie kłócili z gospodarzami.Okienka były zasłonięte kratami i ciągnęły się szeregiem wzdłuż sufitu – pewnie wcześniej ta piwnica służyła do przechowywania czegoś, na pewno nikt nie zaplanował w tym pomieszczeniu mieszkania.Chociaż, zresztą, ten budynek ma na pewno więcej niż sto lat, z epoki przedsponsorskiej, a wtedy ludzie żyli w brudzie, brzydko i bez idei.Irka wybrała sobie nary w samym kącie, jak najdalej od drzwi i śmierdzącego kubła, a mnie kazała rozlokować się nad nią – kierowała mną już jak dobra koleżanka czy nawet ktoś z rodziny.Zresztą – tak właśnie było – nie miałem teraz na świecie nikogo bliższego od tej nędzarki, która nie wiadomo dlaczego współczuła mi i zaopiekowała się mną.I chociaż nie miała przednich zębów i była straszliwie brudna, i miała bliznę na twarzy a zamiast włosów kołtuny – nie brzydziłem się jej i nie gardziłem nią.Podawała mi jakże pomocną dłoń.– Żreć chcesz? – zapytała stając obok nary i sprawdzając czy wygodnie się rozlokowałem.– Tutaj dają jeść.Gdzie indziej nie dają żreć, czekają aż wyciągniemy kopyta, a tu nawet dają żreć.A wszystko dlatego, że Madamaszka nie jest zła.Nie pojmuję nawet w jaki sposób udaje jej się utrzymać na stołku dyrektora, przecież żaby mają plan – wytrzebienie genetycznego wzorca.Kapujesz?Nic nie kapowałem, nie rozumiałem połowy z tego, co mówiła, ale kiwałem głową, nie sprzeczałem się.Wyciągnąłem się na narach jak długi – były dla mnie za krótkie i pięty wystawały na zewnątrz.Irka stała obok, oparłszy się podbródkiem o skraj legowiska.Dokoła rozbrzmiewał niezbyt głośny szum głosów i hałas, powodowany krzątaniną ludzi, usiłujących urządzić jakoś swój nędzny byt.Pomyślałem, że fajnie by było opowiedzieć tej Irce, jak może żyć cywilizowany człowiek, opowiedzieć jej o moim czystym i miękkim legowisku, o dywaniku, na którym leżałem gdy oglądałem telewizję, o tym, że miałem co najmniej trzy rożne miski, i pani sama je myła, bo nie ufała mojej akuratności.Ale nie zdążyłem wykonać pomysłu, dlatego że Irka nagle pochyliła głowę i mrużąc oczy oświadczyła:– Powinieneś się wykąpać!– Ja?– A kto! Jeszcze nie widziałam takiego brudnego faceta
[ Pobierz całość w formacie PDF ]