[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nie rozumiesz? Ja za pierwszym razem też niczego nie rozumiałem — powiedział gajowy.— Szałas zrobiłem znacznie później.A wtedy, za pierwszym razem, wlazłem wprost do dziury… I zapadłem się.Za plecami Siergieja Iwanowicza stała sosna.Nie, to nie była sosna, lecz stare, rozdwojone na kształt liry drzewo z pniem sosny, które zamiast igliwia miało drobniutkie, wąskie listki.Na korze widać było głębokie nacięcie pokryte naciekami żywicy.— To po to, żeby znaleźć powrotną drogę — powiedział gajowy.— Drugiego takiego drzewa tu w pobliżu nie ma.Widzisz wejście do szałasu?Pod gałęziami i pożółkłymi liśćmi ział czarny otwór.Siergiej Iwanowicz zebrał rozrzucony dookoła chrust i zamaskował wejście.Nie było zbyt gorąco, ale wiatr wydawał się suchy, a liście pokrywała warstewka kurzu.W bucie mi jeszcze chlupotało.— Droga jest tylko jedna — powiedział gajowy.— Przez szałas.Możesz sprawdzić.— Jak? — zapytałem.Nigdy bym się nie podejrzewał o taką tępotę.— Obejdź dookoła.Obszedłem szałas.Był ukryty w gęstwinie krzaków, przez które przedzierałem się z największym trudem.Basowo brzęczał jakiś owad, przez rzadkie liście przebijało spłowiałe niebo.Obejrzałem się.Gajowy szedł za mną z lufą dubeltówki opartą na zgiętej ręce.Tylna ściana szałasu była zawalona suchymi gałęziami.Przez szczelinę między nimi dojrzałem to samo blade niebo.— Przekonałeś się? — zapytał Siergiej Iwanowicz.— Nie ma tu żadnego bagna i ani jednego świerku na wiele kilometrów dookoła.— Przekonałem się — odparłem.— Przyszedłeś tu jak do muzeum z przewodnikiem.A pomyśl, jak ja się czułem, gdy mi się to przydarzyło po raz pierwszy? Sam byłem.I wiesz co, stchórzyłem.Popędziłem z powrotem, a dziurę zgubiłem.Chyba z pół godziny łaziłem po krzakach.Przecież swój las znam jak własne pięć palców.A widzę, że to nie ten las…Znów wyszliśmy na polankę przed szałasem.Leśnik chciał, abym dokładnie pojął, jak wtedy się czuł:— Ja chyba z tysiąc razy przechodziłem przez to bagien” ko.Tam była lisia nora — wskazał papierosem szałas.— na samym brzegu nizinki.Całą tę lisią rodzinę znalem, można powiedzieć z imienia i z nazwiska.Bokiem chodziłem, a ten kopiec omijałem.Jakieś paskudne miejsce, nawet nie wiem dlaczego.Teraz już nie pamiętam, po co mnie w te wiatrołomy zaniosło.Widzę, że coś się czerni, zupełnie jak niedźwiedzie legowisko.Ale puste, wiem, że było puste.— Siergieju Iwanowiczu — przerwałem mu.— A ten las kiedy został powalony?— Las? Nie wiem.Dawno.No więc wlazłem do dziury i coś mnie porwało.Niedźwiedź, myślę sobie, czy sama śmierć? Ale jakoś mi się upiekło, żyję.Wyłażę, a tu deszcz.Po naszej stronie deszczu nie było… Rozumiesz, pod Rżewem, jeszcze w czterdziestym pierwszym, zostałem kontuzjowany od bliskiego wybuchu.Głowa od tej pory pobolewa.No to pomyślałem sobie, że to skutki kontuzji…Poryw suchego wiatru przemknął przez zarośla, które zatrzeszczały, zazgrzytały gałązkami, zaszeptały suchymi liśćmi.Siergiej Iwanowicz rzucił papierosa i przydeptał go obcasem.Zauważyłem, że w pobliżu poniewierało się kilka innych niedopałków, starych, poszarzałych, jednakowo spłaszczonych.— Idziemy — powiedział.— Pogadamy po drodze.Mam tu trochę spraw do załatwienia.Ludzie czekają.Przeszliśmy skrajem rozległego pola, porośniętego nieznaną wysoką trawą, po której przetaczał się wiatr i tam, gdzie ją pochylał, źdźbła odwracały się jasną stroną.Seledynowe fale toczyły się w stronę krzewów, co sprawiało wrażenie, jakbyśmy szli brzegiem morza.— Patrz pod nogi — ostrzegł Siergiej Iwanowicz.— Tu jest dużo gadów.Trawa wydzielała ciężki, perfumeryjny aromat.Trawa nie powinna tak pachnieć.Gdzie jesteśmy? Na sawannie? W selwasie?…— Długo sobie nad tym łamałem głowę — powiedział gajowy, jakby czytał w moich myślach.— Wciąż zastanawiałem się, gdzie to mnie zaniosło.Do Australii czy co? Ziemia jest okrągła?Ostatnie słowa zabrzmiały jak pytanie.Wątpliwości rodziły się nie z niewiedzy, lecz z nadmiernego doświadczenia.— Wyobraziłem sobie dziurę na wylot przez całą Ziemię.Potem przestałem o niej myśleć…Jego dubeltówka poderwała się nagle do góry i odskoczyła do tyłu.Drgnąłem.Strzał był krótki i niezbyt głośny, a krzewy pochłonęły go i stłumiły jak wata.W zaroślach zatrzeszczały gałęzie i na ziemię upadło coś ciężkiego.— Spokojnie… — powiedział gajowy.Wyjął z kieszeni mały nabój, nabił ponownie broń i dopiero wtedy, nakazawszy mi gestem ręki pozostanie na miejscu, wyciągnął zza cholewy nóż i wszedł między krzewy.Teraz to był zupełnie inny, właściwie już trzeci człowiek.Pierwszego — ciężkawego, starzejącego się mężczyznę zobaczyłem na targu w mieście.Drugi — poczciwy, gospodarny i silny został w domu z Maszą.A trzeci okazał się szczupły, zwinny i szybki.Strzelał ten trzeci.— Kola — zawołał z zarośli.— Chodź tutaj.Zobacz, kogo utłukłem.Na ziemi leżało wielkie, szare zwierzę, przygniatając swym ciężarem długie łodygi traw.Miało nieprawdopodobnie długie nogi, zbyt cienkie jak na swój masywny kadłub, i spiczastą jak u charta, lecz znacznie cięższą, niemal krokodylą paszczękę z wyszczerzonymi kłami.— Już skończył — powiedział leśnik.— Mieliśmy szczęście, że padł od pierwszego strzału.To paskudztwo jest bardzo żywotne.— Co to za zwierzę?— Niekul.Podobno kiedyś były one oswojone jak psy — Później zdziczały, kiedy Sukry zrujnowały pasterzy.Teraz niekule są gorsze od wilków.Znają człowieka i nie lubią go.Polują na ludzi.— Mówiąc to łamał gałęzie i przykrywał nimi ciało zwierzęcia.— Powiem swoim, to później zabiorą — gdzieś w pobliżu jest legowisko, jeden się już na mnie rzucał, większy od tego.— Chodzą w pojedynkę?— Tylko zimą zbierają się w stada… Nie bój się.Ścieżka wiła się między rzadko stojącymi ostrolistnymi drzewami, potem ominęła rozległą nizinkę porośniętą czerwonawymi cierniami.Spoza nich wyłaniały się końce opalonych belek.— Tu dawniej mieszkali — powiedział Siergiej Iwanowicz.— No więc jestem człowiekiem, można powiedzieć, zupełnie zwyczajnym.Nie udało się zdobyć wykształcenia, ale za to niejedno się widziało.Przeszedłem całą wojnę, byłem w różnych krajach i rozmaicie życie się toczyło.Więc nie spiesz się z potępianiem mnie.Wydaje ci się, że nie ma nic prostszego: zobaczyłeś dziurę w lesie, za nią coś zupełnie innego, no to leć, powiedz, komu trzeba, mądrzy ludzie dojdą, co i jak.Ale tonie takie proste…Zeszliśmy do płytkiego jaru, którego dnem płynął wąski strumyczek.Na jego przeciwległy brzeg prowadził prowizoryczny mostek zbity z dwóch pni.— Dawno nie było deszczu — powiedział leśnik tonem, jakim mówi się o suszy u siebie w domu, we własnej wsi.— Najpierw sam chciałem się zorientować, o co tu chodzi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]