[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ptaszyckiego.Jeszcze tylko przez 2?3 lata trwała budowa ostatnich budynków mieszkalnych przewidzianych pierwotnym planem miasta.Zdecydowano jednak o dalszej poważnej rozbudowie dzielnicy.Pierwszym nowym terenem zainwestowania było osiedle mieszkaniowe Wzgórza Krzesławickie, zaprojektowane przez Miastoprojekt na 4 tysiące izb.W drugiej połowie roku brygady PBM-NH rozpoczęły tam budowę czterech bloków, obejmujących 400 izb.Równocześnie rozstrzygnięty został ogólnopolski konkurs na projekt urbanistyczny osiedla-dzielnicy Bieńczyce dla około 50 tysięcy mieszkańców.Konkurs zorganizowały pospołu stowarzyszenia architektów i urbanistów SARP i TUP i ich przedstawiciele decydowali w głównej mierze o przyznaniu nagród oraz wyborze projektu do realizacji, z pośród nadesłanych prac konkursowych.Było ich kilkanaście, opracowanych przez pojedyncze osoby, lub zespoły projektowe.Zdecydowano o wyborze do realizacji koncepcji projektantki z Warszawy arch.J.Guzickiej.Ja w jury reprezentowałem inwestora i właściwie jako jedyny wybraną koncepcję oceniałem zdecydowanie negatywnie.Cechowała się ona tym, że wszystkie projektowane na osiedlu budynki były komponowane luźno, jako wolnostojące oraz tym, iż przeważała zabudowa wysoka 8?10 kondygnacyjna.Nowa Huta T.Ptaszyckiego była zaprojektowana zupełnie odmiennie.Mianowicie główne ulice i Plac Centralny obudowane były w ciągły sposób przez budynki mieszkalne, w których na parterach zlokalizowano sklepy, lokale usługowe i gastronomiczne.Większość tych budynków, potraktowane jako reprezentacyjne, otrzymało specjalny wystrój architektoniczny według ówczesnej mody zwanej socrealizmem.Charakteryzował się on zwrotem do historyzmu oraz architektury monumentalnej polskiego Renesansu z XVII wieku i lansowany był mniej więcej do 1955 r.W drugiej połowie lat pięćdziesiątych był mocno krytykowany i dlatego chyba architekci odwrócili się również od tej zwartej zabudowy obrzeżnej ulic.Nastała nowa moda zwana neomodernizmem, preferująca architekturę „pudełkową” i luźną zabudowę.Charakterystyczne, że ci projektanci, którzy wcześniej w pełni stosowali się do mody socrealistycznej, potem bezkrytycznie przerzucili się szybko na neomodernizm.Ja po prostu uważałem, iż należało w dużych zespołach miejskich, przy głównych ulicach i placach, zachować ciągłą zabudowę z usługowymi parterami, oczywiście z modernistycznymi elewacjami, bez gzymsów, attyk, kolumienek itp.Zostałem jednak w komisji konkursowej przegłosowany, zaś decydującą rolę w wyborze nagradzanej pracy miał prof.W.Cęckiewicz, jeden z wybitnych architektów krakowskich.Po wielu latach udałem się na zrealizowane już Bieńczyce z aparatem fotograficznym, aby zrobić serię zdjęć do albumu.Nie zrobiłem ani jednego.Stara Nowa Huta, nie mówiąc o Śródmieściu Krakowa, jest pełna urokliwych wnętrz, perspektyw, portali, zieleni, które dadzą się fotografować.Na Bieńczycach niczego takiego nie było.Tramwaj, przemykający nieprzytulnymi ulicami; parterowe pawilony handlowe usytuowane bez składu i ładu; brak jakiegokolwiek placu, czy centrum dzielnicy, gdzie chciało by się pójść; piętrowy dom towarowy „Wanda”, jak zlepek kilku odrębnych pawilonów.A więc to ja chyba miałem rację, wtedy, podczas rozpatrywania prac konkursowych na zespół osiedli bieńczyckich.Od przejęcia w styczniu 1957 r.przez naszą Dyrekcję funkcji inwestorskich w całym Krakowie, ich zakres nieustannie się poszerzał.Głównie z powodu przygotowywania i uruchamiania realizacji coraz to nowych osiedli mieszkaniowych i robót towarzyszących.Równocześnie ze wzrostem zadań rzeczowych skomplikowała się problematyka przygotowania inwestycji w związku z przejęciem budownictwa powierniczego, zmianami przepisów dotyczących programowania, projektowania i zatwierdzania dokumentacji projektowej, zawierania umów z przedsiębiorstwami wykonawczymi itd.Zmieniły się też tendencje w projektowaniu urbanistycznym i architektonicznym, procedury wywłaszczeniowe itp.Wszystko to powodowało, że poszczególne działy, zaś zwłaszcza kierownictwo Dyrekcji osiągnęło kres swych możliwości.Dotyczyło to również mnie osobiście.Coraz częściej, z braku czasu, nie brałem udziału nawet w ważnych konferencjach i radach technicznych, organizowanych w biurach projektowych i zdarzały mi się opóźnienia w załatwianiu różnych bieżących spraw.W tej sytuacji, w połowie 1958 r.wystąpiłem o powołanie w pionie przygotowania inwestycji dodatkowego stanowiska Głównego Inżyniera.Określiłem szczegółowo zakres prac, jakie powinien przejąć od zastępcy dyrektora d/s przygotowania inwestycji.Zaproponowałem też, aby przejął dział prawno-wywłaszczeniowy od dyrektora naczelnego, odciążając w ten sposób i jego od nadmiaru prac.Rozważanie na temat reorganizacji biura potoczyły się jednakże w kierunku podzielenia przedsiębiorstwa na dwie różne, terytorialne jednostki.Jedna miała obejmować Kraków, a druga Nową Hutę.Byłby to więc powrót do sytuacji sprzed 1957 roku.Oponowałem przeciwko temu zdecydowanie, argumentując, że jest bardzo wiele pozytywów w tym, że jest tylko jeden sternik wszystkich inwestycji w aglomeracji krakowskiej.Że należy jedynie się nieco przeorganizować, wzmocnić kierownictwo i niektóre działy, szerzej praktykować powoływanie pełnomocników do dużych, wydzielonych przedsięwzięć, usprawnić pracę itp.Łatwiej jednak było się dzielić.Więc później, od 1960 roku, były już dwie równolegle działające Dyrekcje Inwestycji Miejskich Kraków I i II.Zaś niedługo potem, tą metodą pączkowania, powstały jeszcze dwie dalsze i oczywiście Zarząd Inwestycji Miejskich, bo ktoś to musiał koordynować.W lutym 1959 r., gdy już wyraźnie rysowała się opcja podziału przedsiębiorstwa, złożyłem wypowiedzenie pracy.Ale nie był to powód jedyny, a nawet chyba nie najważniejszy.Przede wszystkim chciałem wreszcie przejść od administrowania bezpośrednio do projektowania.Byłem wszak architektem i do deski rysunkowej ciągnęło mnie, jak „wilka do lasu”.Poza tym chciałem „złapać” trochę wolnego czasu i uporządkować swój stan cywilny.Miałem przecież już 32 lata i wszystkie warunki, by się wreszcie ożenić.Brakowało mi tylko nieco czasu, choćby na znalezienie właściwej partnerki.Wprawdzie wówczas wiele par kojarzyło się w zakładach pracy, ale w mojej Dyrekcji nie było dla mnie młodej panny na wydaniu.W tym, że musi być młoda, utwierdzały mię moje znajomości wczasowe.A wczasy były dla mnie prawie jedyną okazją zawierania żeńskich znajomości.Ongiś pary kojarzyły się na dworach królewskich, gdzie roiło się od dworek, czyli panienek z dobrych domów, oraz na przyjęciach i balach na dworach szlacheckich.W demokratycznej Polsce Ludowej te funkcje matrymonialne spełniały zakłady pracy i wczasy.Ja w ciągu pierwszych siedmiu lat pracy zawodowej na wczasach byłem kilkanaście razy.Prawie za każdym razem poznawałem nowe sympatie.Niewiele brakowało, by jedna z tych znajomości zaowocowała ślubem.Poznaliśmy się na słonecznych wczasach w Karpaczu, gdzie spędzałem urlop na wędrówkach, spacerach i zabawach w 8-10 osobowej grupie.Chyba najmłodszą w tej „paczce” była urokliwa Danusia z Łodzi.Potem nawet nie korespondowaliśmy.Spotkaliśmy się ponownie, zupełnie przypadkowo, po prawie trzech latach na Targach Poznańskich.Następnie, już nie przypadkowo, w Zakopanem, Łodzi, Krakowie.Po kilku miesiącach, od odnowienia znajomości, miał być nasz ślub.Ale, praktycznie w dniu tej uroczystości, „zaingerowała” moja siostra
[ Pobierz całość w formacie PDF ]