[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Druga próba - tym razem uchwycił się półki - była równie nieudana.Półka była przewidziana na klatki z kociętami - ustąpiła pod jego ciężarem, a Hotchkiss runął na podłogę, ciągnąc ze sobą półkę i pozostałe klatki.Gdyby nie te klatki, pewnie zamordowano by go na miejscu, ale klatki wstrzymały marsz liksów, które szły na niego od frontu i z zaplecza sklepu.Egzekucję odłożono na dziesięć sekund.Kiedy przeciskały się między klatkami, udało mu się obrócić i szykował się, by wstać, kiedy stwór wczepiony w jego nogę odebrał mu resztki nadziei, wbijając mu głęboko zęby w udo.Ból odjął mu na chwilę wzrok, a kiedy go odzyskał, pozostałe bestie już dopadły leżącego.Czuł jedną z nich na karku, inna owinęła się wokół jego piersi.Resztką oddechu zaczął wzywać pomocy.Tu nie ma nikogo oprócz mnie - usłyszał.Spojrzał na mężczyznę zwanego Raulem - odszedł od kupy gnoju i stał teraz nad nim, wciąż pobudzony, pokryty ruchomą warstwą robactwa.Jakiś liks owinął mu się wokół szyi.Raul wsadził dwa palce do rozwartego pyska bestii i pieszczotliwie gładził wnętrze jej gardzieli.- Ty nie jesteś Raul - wykrztusił Hotchkiss.- Zgadza się.- Więc kim.?Ostatnie słowo, które Hotchkiss usłyszał, zanim liks owinięty wokół jego piersi zacieśnił uścisk, było odpowiedzią na to pytanie.Imię składało się z dwóch miłych uchu sylab: "kiss" (pocałunek) i "soon" (wkrótce).Potraktował te dwa ostatnie słowa jak przepowiednię: Pocałunek, wkrótce.Po drugiej stronie śmierci czekała Carolyn, która przytuli usta do jego policzka.Pomimo wszystkich potworności, ta myśl osłodziła jego ostatnie chwile.- Wygląda na to, że przegraliśmy sprawę - zwróciła się Tesla do Grillo po wyjściu z willi.Dygotała od stóp do głów; wiele godzin ogromnego wysiłku i wszystkie odniesione kontuzje dawały teraz znać o sobie.Łaknęła snu, ale przerażeniem napełniała ją myśl, że może przyśnić jej się sen, który poprzedniej nocy nawiedził Witta - sen o Quiddity, co znaczyłoby, że śmierć była tuż - tuż.Może i była, ale Tesla wolała o tym nie wiedzieć.Grillo schwycił ją za ramię, ale Tesla odtrąciła go:- Nie jesteś dziś silniejszy ode mnie.Co się tam dzieje?Otwór znów się poszerza.Jak tama, która zaraz pęknie.- Cholera.Teraz trzeszczał cały dom.Plamy, rosnące w szpalerze wzdłuż podjazdu, kołysały się zrzucając martwe, pierzaste listowie; podjazd pękał, jakby od wewnątrz biły weń młoty pneumatyczne.- Powinienem ostrzec policjantów - odezwał się Grillo.- Niech wiedzą, co się szykuje.- Zdaje się, że tym razem przegraliśmy, Grillo.Nie wiesz, co z Hotchkissem?- Nie.- Mam nadzieję, że ucieknie, zanim oni się tu wedrą.- Nie będzie uciekał.- A powinien.Dla żadnego miasta nie warto umierać.- Chyba powinienem teraz zadzwonić, jak myślisz?- Zadzwonić? Do kogo? - zdziwiła się.- Do Abernethy'ego.Przekazać mu złe wieści.Tesla westchnęła leciutko:- Owszem, czemu nie.Ostatni Artykuł na Pierwszą Stronę.- Wrócę - powiedział.- Nie wyobrażaj sobie, że sama stąd zwiejesz.Nic z tego.Pójdziemy razem.- Nigdzie się nie wybieram.Grillo zdał sobie w pełni sprawę z gwałtowności ziemnych wstrząsów dopiero wtedy, kiedy usiłował schwycić kluczyk stacyjki i przekręcić go.Gdy wreszcie uruchomił silnik i zjechał na wstecznym biegu do bramy, przekonał się, że policjanci obeszli się bez jego ostrzeżeń.Zeszli gromadnie na dół Wzgórza, pozostawiając przy bramie tylko jeden pojazd, z obsadą dwóch policjantów w charakterze obserwatorów.Nie zwrócili na Grillo większej uwagi.Zaprzątała ich bliźniacza myśl - jedna zawodowa, druga prywatna; obserwowali willę i gotowali się do nagłego odwrotu, gdyby szczeliny w ziemi pobiegły w ich kierunku.Grillo wyminął ich i jechał dalej w dół zbocza.Jeden z oficerów, stojących w niższej partii Wzgórza, próbował bez przekonania go zatrzymać, ale Grillo jechał dalej, w stronę Pasażu.Miał nadzieję, że znajdzie tam jakiś automat telefoniczny, z którego będzie mógł zadzwonić do Abernethy'ego.Odszuka także Hotchkissa i ostrzeże go - jeśli tamten jeszcze o tym nie wiedział - że już się zaczęło.Przeciskając się z trudem szczurzym labiryntem ulic - zablokowanych przez rumowiska, zrytych wądołami, głębokimi jak przepaść - zabawiał się obmyślaniem tytułu dla swojego ostatniego reportażu."Koniec świata jest blisko" - jakie to oklepane.Nie chciał być po prostu jednym z wielu proroków, wieszczących Apokalipsę, nawet gdyby tym razem (wreszcie) przepowiednia miała się sprawdzić.Kiedy skręcał w Pasaż, tuż za nim dostrzegł harcujące tam zwierzątka, poczuł przypływ weny.Tym pomysłem natchnęły go zbiory Buddy'ego Vance'a.Chociaż podejrzewał, że sprzedanie tego pomysłu Abernethy'emu będzie go kosztować sporo wysiłku, wiedział, że "Koniec przejażdżki" to najlepszy tytuł, jakim mógłby opatrzyć swój reportaż.Ludzkość dość już się nacieszyła swoją przygodą, czas się żegnać.Zaparkował samochód przy wjeździe na parking i wysiadł, by popatrzeć na niezwykły widok baraszkujących tam zwierząt.Uśmiechnął się mimo woli.Jakże były szczęśliwe w swojej niewiedzy - beztrosko igrały w słońcu, nawet nie podejrzewały, jak mało życia im zostało.Wszedł do księgarni, ale nie zastał tam Hotchkissa.Na podłodze walały się stosy książek - świadectwo poszukiwań, które prawdopodobnie spełzły na niczym.Poszedł do sklepu zoologicznego, licząc, że znajdzie tam jakichś ludzi i telefon.Z wewnątrz dobiegał ptasi harmider - głosy ostatnich skrzydlatych więźniów.Jeśli zdąży, uwolni je.Niech sobie popatrzą na słońce.- Jest tam kto?! - zawołał, wsadzając głowę w nie domknięte drzwi.Między jego stopami przemknęła jaszczurka - gekon.Grillo patrzył na nią.Właśnie miał powtórzyć swoje pytanie, powstrzymał się jednak.W drodze do drzwi Jaszczurka przebrnęła przez kałużę krwi; gdziekolwiek spojrzał, wszystko było wymazane i ochlapane krwią.Najpierw zobaczył ciało Elizando, a potem inne zwłoki, na wpół pogrzebane pod lawiną klatek.- Hotchkiss? - zawołał.Począł usuwać klatki z ciała leżącego.W powietrzu unosiła się woń krwi i coś jeszcze - odór gówna.Lepiło się do rąk Grillo, ale nie dawał za wygraną; wreszcie odsłonił Hotchkissa na tyle, by mieć pewność, że tamten nie żyje.Gdy odsłonił jego głowę, wiedział już o tym na pewno.Czaszka była doszczętnie zdruzgotana; z papki, która kiedyś była umysłem i zmysłami, sterczały drzazgi kości jak okruchy rozbitej porcelany
[ Pobierz całość w formacie PDF ]