[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Will miał teraz przed sobą miejsce, o którym z zabobonną trwogą wspominał Rukenau, mówiąc o żonie Teda.Ujrzawszy je, owo źródło, serce domu, poczuł to samo co wtedy, przy Spruce Street, lecz zwielokrotnione do setnej potęgi.Wieści ze świata zalewały go ze wszystkich stron płynną kaskadą, niczym struga świata przesączająca się pomiędzy rozwiewającymi się chmurami i przybierająca na sile w miarę jak wiatr rozgania strzępiaste obłoki.Niebawem z całą pewnością oślepnie.Ale niechaj tak będzie.Zamierzał patrzeć dopóki oczy nie odmówią mu posłuszeństwa, będzie słuchać aż jego uszy przestaną funkcjonować.Gdzieś z tyłu za jego plecami rozległo się wołanie Nilowca.- Po co uciekasz? - spytał Jacob.- I tak nie masz się gdzie ukryć.To była prawda.Nie było mowy o ukryciu się przed prześladowcą.Ale to była niewielka cena w zamian za błogość jaką przynosiło mu wędrowanie korytarzami tego cudownego miejsca.Obejrzał się za siebie, by stwierdzić, że Steep znajduje się niespełna dwadzieścia jardów za nim.Willowi wydawało się, że widzi postać Nilowca poruszającego się w ciele mężczyzny, jakby osłabione ciało Steepa złapało bakcyla rewolucji i także pragnęło odsłonić to co w nim ukryto.Podobnie było z jego własnym ciałem; wyraźnie czuł w sobie lisa - Vulpes Vulpes, coraz bardziej ożywionego i próbującego wyrwać się na wolność, w ostatniej, pierwotnej transformacji, kiedy tak biegł prosto w ogień.Właściwie to dlaczego nie? Na świecie w każdej chwili dokonywały się podobne cuda - z jajka wykluwało się pisklę, z nasiona wyrastał kwiat, z poczwarki wyłaniał się motyl.Czy teraz człowiek miał przemienić się w lisa? Czy to w ogóle możliwe? „O tak", odpowiedział Dom Świata.„Tak, tak i po wieczność tak".***Rosa zatrzymała się w pewnej odległości od Rukenaua, po czym odczekała, aż ten przestanie dygotać.Wreszcie konwulsje ustały.Leżał nieruchomo, nie licząc tego, że wciąż oddychał a jego gałki oczne przesunęły się, by skierować wzrok na kobietę.- Nie.zbliżaj.się.do.mnie - wychrypiał.Rosa przyjęła jego słowa jako zachętę do podejścia jeszcze bliżej i w efekcie zatrzymała się o jard od niego.Chyba obawiał się, że zamierzała go skrzywdzić, gdyż resztkami sił uniósł rękę, aby osłonić twarz.Rosa jednak nie starała się go dotknąć.- Minęło sporo czasu - rzekła - odkąd tu byłam po raz ostatni.A mimo to mam wrażenie, jakby upłynął zaledwie rok lub dwa.Czy to dlatego że dotarliśmy do kresu dziejów? Chyba tak.Jesteśmy już u kresu i nic, co wydarzyło się wcześniej, nie ma większego znaczenia.Jej słowa musiały poruszyć czułą strunę w Rukenaule, bo kiedy przemówiła, zapłakał.- Cóż ja wam uczyniłem? - jęknął.- O Boże.- Zamknął oczy i zalał się łzami.- Nie wiem co zrobiłeś - odparła Rosa.- Chcę tylko, żeby to się skończyło.- W takim razie idź do niego - rzekł Rukenau.- Idź do Jacoba i ulecz się.- O czym ty mówisz?Rukenau ponownie otworzył oczy.- O tym, że jesteście dwiema połowami jednej i tej samej duszy - odparł.Pokręciła głową, nie pojmując sensu jego słów.- Bo widzisz, zaufałaś mi, powiedziałaś, że czujesz się w moim towarzystwie lepiej, niż czułaś się z kimkolwiek w ciągu dwustu lat.Odwrócił od niej wzrok i spojrzał na silną poświatę rozchodzącą się w powietrzu ponad nimi.- A kiedy zyskałem twoje zaufanie, uśpiłem cię, odprawiłem swoje rytuały i rozszczepiłem cudowną syzygię twojej istoty.Jakże byłem z siebie dumny odgrywając w ten sposób rolę Boga.Stworzył mężczyznę i niewiastę[3].Rosa jęknęła cichutko.- Jacob jest częścią mnie? - zapytała.- A ty jesteś jego częścią - mruknął Rukenau.- Idź do niego i uzdrówcie dusze was obojga, zanim uczyni więcej szkód, aniżeli nawet on sam mógłby przypuszczać.***W korytarzu, przed Willem kucał jakiś mężczyzna i zasłaniał dłońmi oczy, by nie widzieć pojawiających się wokół niego wizji.Był to rzecz jasna Ted.- Co ty tu robisz, u licha? - powiedzieli do niego Will i lis.Nie odważył się odsłonić oczu, przynajmniej dopóki Will tego nie zażąda.- Nie ma się czego bać, Ted - zapewnił.- Żartujesz? - Ted oderwał na krótką chwilę dłonie od oczu, by się upewnić, że rozmawia z Willem.- Na miłość boską, cały ten dom lada moment na nas runie!- Wobec tego może powinieneś pospieszyć się i odnaleźć wreszcie Diane - mruknął Will.- A nie dokonasz tego, siedząc na tyłku.Wstań i rusz się, do cholery!Zmotywowany do działania i odrobinę zawstydzony Ted podniósł się, ale oczy wciąż miał półprzymknięte.I nadal wzdrygał się na widok obrazów wyłaniających się ze ścian.- Co to wszystko jest? - wychlipał.- Bez gadania! - rzucił Will, świadom, że Steep jest już niedaleko.- Ruszaj!Nawet gdyby mieli czas na dyskusje o otaczających ich wizjach, Will wątpił, by Wiedza, którą dysponowali, była w stanie wytłumaczyć ich powstawanie oraz znaczenie.Nilowiec zbudował dom niezmierzonych cudów i tajemnic, to wszystko, co wiedział Will.Środki, dzięki którym tego dokonał, wykraczały poza jego zdolności pojmowania, a poza tym nie musiał tego wiedzieć.Najważniejsze było to, że Domus Mundi stanowił dzieło istoty wyższej, świętego budowniczego, a co za tym idzie, stał się świątynią, jakiej nie miał okazji kiedykolwiek konsekrować żaden kapłan.Gdyby jego oczy zdołały kiedykolwiek rozszyfrować poruszające się wokół niego kształty, Will wiedział, co mógłby wówczas ujrzeć - całą chwałę Dzieła Stworzenia.Tygrysa i żuka gnojaka, skrzydło muchy i wodospad.Być może to nie dom sprawiał, że obrazy dookoła rozmywały się, lecz dokonywał tego jego umysł, świadom, że zostałby niechybnie unicestwiony, przytłoczony nawałą napierających ze wszystkich stron, tętniących życiem kaskad, gdyby próbował postrzegać je dokładniej.- To.takie.cudowne.Szaleństwo.Podążał za Tedem w stronę źródła.I właśnie w tej chwili z tej otchłani szaleństwa wyłoniła się kobieta, trzymająca w jednym ręku gałąź ciężką od fig, a w drugiej, mocno zaciśniętej, tłustego pstrąga wijącego się i błyszczącego, jakby wyłowiła go z rzeki zaledwie przed chwilą.- Diane? - spytał Ted.To była ona.Na widok odzianego w łachmany, zalanego łzami męża natychmiast upuściła gałąź i rybę, i podbiegła do niego z szeroko rozłożonymi ramionami.- Ted? - zapytała, jakby nie do końca wierzyła własnym oczom.- To ty?W innych okolicznościach mogła wyglądać jak całkiem pospolita kobieta, ale światło wyraźnie ją kochało.Przywierało do jej ciała jak mokre ubranie, przesuwało się po jej pełnych piersiach i kroczu, igrało na ustach i w oczach.Nic dziwnego, że to miejsce ją urzekło, pomyślał Will.Uczyniło ją promienną, gloryfikowało jej ciało bez jednej skargi czy grymaszenia.Naturalnie, była nietrwała, podobnie jak figi czy ryba.Jednak w okresie pomiędzy narodzinami a rozkładem to życie o imieniu Diane było prawdziwie cudowne.Ted bał się wziąć ją w ramiona.Trzymał się na dystans, zdezorientowany tym, co miał przed sobą.Zdeprymowało go to, co ujrzał.- Czy jesteś moją żoną?- Tak, jestem nią - odparła, wyraźnie rozbawiona.- Czy wyjdziesz stąd razem ze mną? - spytał niepewnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]