[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tymczasem w mieście już wiedziano, że jakiś chłop szpieg był z donosem u burmistrza.Przekupki czekały go na rynku z porządną porcją przekleństw.Franek obojętnie przeszedł między nimi i szedł nie obglądając się; nie myślano puszczać go na sucho — na końcu miasta czekał na niego piekarz i kilku mieszczan z grubymi kijami.Franek zobaczywszy ich uśmiechnął się i odważnie wszedłszy w środek, skłonił się piekarzowi i mówił, że chce z nim parę słówek pomówić.I nie czekając na odpowiedź wszedł do izby — za nim piekarz.Po półgodzinnym czekaniu piekarz oknem pokiwał na mieszczan, aby weszli.— Nasi w biedzie — trzeba im pomóc, nie mają żywności.— A ten kto? — pytali.— To nasz poczciwiec.Panie Jacenty, musicie dać wasz woreczek i szkapinę — inni złożą żywność, ile mogą — a ten zawiezie.Tylko sza przed babami — wygadać mogą, a byłby kłopot.Mieszczanom zaświtało w głowach — rozeszli się do domów i 'koło południa już stał wózek spakowany.Franek poszedł na ratusz i przed burmistrzem począł lamentować, że się ludzie na niego odgrażają za to, że wierny carowi, że boi się jechać, bo go Polaka złapią i powieszą, i prosił, obejmując za nogi burmistrza, by mu dla bezpieczeństwa dał strażnika.— Bo — mówił — Polaki nam wszystko wyżarli — to nakupiłem tu w mieście trochę jadła dla gromady, a nuż zrabują moją i ludzką pracę.Burmistrz go poklepał po ramieniu, przywołał strażnika i rzekł:— Tego gospodarza będziesz eskortował do jego wsi.Siadł Franek na wóz, przy nim ospowaty strażnik,zakurzyli lulki i pojechali.Franek za miastem skręcił z gościńca ku lasowi — jechali wolno gwarząc.Franek pytał strażnika, ile wojska w okolicy, jakie magazyny w miasteczku, ile pieniędzy w kasie, jakiego usposobienia urzędnicy itd., a wszystko tak, że najmniejszego nie obudził podejrzenia.Gdy się zbliżali do lasu, strażnik zapytał:— Jak to tędy — a tu drogi nie ma.— Jest drożynka niewygodna, ale tędy bliżej.— Ale tu powstańcy być mogą?— A skądby się wzięli — oni teraz już het za Rybimi Głowami.Strażnik jechał niespokojny, co chwila się oglądał, każdy krzak go przestraszał; Franek spode łba zerkał i śmiał się w duszy.— Coś mignęło za drzewami — rzekł strażnik.— Ej, zdało wam się.— Kto idzie? — wrzasły warty.— A zdrajco! — krzyknął przestraszony strażnik i dobył pałasza.Franek roześmiał się — rzucił się na niego i silnie ścisnął obiema rękami, a na warty wołał o pomoc.Przyskoczyło dwóch, związano strażnika, położono na wozie i Franek zaciął konia, kierując go do obozu.W obozie na kilku rozłożonych burkach siedzieli Władysław, Alkhadar i ksiądz Feliks — reszta ludzi była w ruchu, zabierano się do marszu.Brak żywności zmuszał ich do tego, przy tym długo zostawać w jednym miejscu nie mogli, a zachęcała ich do nużącego pochodu ta nadzieja, że natrafią na większe oddziały i śmielej będą mogli działać.Odcięci bowiem od reszty kraju powstańcy domyślali się, a nawet byli pewni, że powstanie rozszerzyło się już na wielkie rozmiary, że tylko w ich kątku nieszczęśliwie się powiodło, i niecierpliwie oczekiwali pomocy.Więc lubo wynędzniali, głodni, ostatkiem sił zebrali się do nowego marszu.Kilku słabych grzało się koło tlejącego drzewa, inni zbierali bagaże i sprzęty wojenne, ci czyścili broń, tamci suszyli mokre odzienia, zanim je włożą.Była to bowiem pora nieznośna.Las bielił się śniegiem, ale na ziemi było błotno, wilgotno, śnieg tajał i ziemia rozwilgła, w której nogi więzły.Władysław patrzał na ludzi i rzekł:— Tak dłużej zostać nie może.Amunicja się wyczerpuje, żywności nie mamy.Szlachta pouciekała ze dworu do miast i zostawiła nas Boskiej opiece.Wczoraj wysłałem człowieka do kilku wsi okolicznych — jedni dają obietnicę pomocy, inni ze strachu nawet tego nie robią — wiele dworów pustych, chłopstwo niechętne.— Nic to, niech nas się więcej zbierze, pójdzie le-piej.Rekrutacja napełni nasze szeregi, który szlachcic się cofnie od udziału, temu bat lub stryczek.Powstanie nie prosi o nic, ale Wierze, a każdy dać powinien; kto nie daje, ten łotr, zdrajca, wróg.— Żywność jest w wielu miejscach przygotowana — rzekł ks.Feliks — ale dowóz trudny — kozacy pilnują brzegów lasu.Trzeba by nam zmylić pogoń i wymknąć się do innych lasów ku Słupi.Tam powinniśmy znaleźć inny obóz.— A jeżeli wypadnie w marszu przyjąć bitwę; a naszych mało i wyniszczeni?— Trzeba się dobić do najbliższej wsi i na podwodach wywinąć się z matni — radził Alkhadar.— Po-czątek sam powikłał sprawę — Rząd obiecywał 5 000 ludzi i broń dostateczną.Gdyby choć połowa, sprawa poszłaby lepiej — rzekł Alkhadar i wstał.— A co, wiara gotowa do drogi?— Gotowi, poruczniku.— Formuj się!Wtem zza drzew wózek się pokazał.— Franek, Franek!Franek zeskoczył z Wózka i prostując się przed Władysławem, rzekł:— Mamy jeńca i żywność.— Skąd przyszedłeś do obu?Franek opowiedział krótko swoją wyprawę — w końcu dodał:— Teraz, wodzu, nie zostaje nic, jak napaść na miasteczko, złupić kasą, rozbroić żandarmów i przedrzeć się na drugą stronę w lasy ku kolei.Tam już zwijają się nasi — telegraficzne druty poprzecinane — Moskale drżą.— Ale jak wychylić się z lasów — kozaki nas pilnują?— Eh, wodzu — licho wie, gdzie kozaki nas szukają teraz, wysłałem ich ku Rybim Główkom.Z przybyciem Franka wesołość i ochota weszły do obozu.Zniesiono strażnika z wozu, co leżał jak niepotrzebna już pokrywka na wiktuałach, zaczęto je dobywać.Był zasób znaczny i żywności, i odzieży.Władysław pogładził Franka po placach.— Zasłużyłeś się gracko.Gdyby nas było więcej, zrobiłbym cię oficerem, ale teraz przestaniesz ma adiutanctwie.Me można, żeby u nas były dwa dragany a cztery kapitany i sztab większy od wojska.— Kapitanie — rzekł Franek — a mnie co po oficerstwie? Chyba, że oficer ma prawo więcej tłuc Moskali — to mnie zróbcie nim choćby dziś — byle tłuc tych szelmów.— I podniósł pięść do góry, ale wnet opamiętał się i przypomniał sobie swoją godność żołnierza, i rękę na dół spuścił.— Dzieci — rzekł Alkhadar — posilcie się, a prędko, bo czas nam w drogę, uderzymy na miasteczko J., tam odpoczniemy dłużej.— My już gotowi — prowadźcie nas! — wrzasnęli powstańcy pełni otuchy.— A co z jeńcem będzie? — ktoś spytał.— Kapitanie — rzekł Franek — ja się z nim uwinę.— Franku, ty krwią żyć chcesz?— To moje całe szczęście, kapitanie — rzekł Franek dziko, żywo.— Ale na tego się nie złakomię.Przywiążemy go tu do drzewa — jak przyjdą Moskale, to im powie, żeśmy tu byli.Prędko dokończył operacji, stanął w szeregu i oddział ruszył ku miasteczku.XIIICHWILA SZCZĘŚCIAKiedy się zbliżali do miasta, Firanek wyrwał się z szeregu, stanął przed Władysławem i prosił, by mu pozwolono iść naprzód na ochotnika.— Licha to mieścina, kapitanie, kęsek mały dla całego oddziału, poślijcie mnie z kilkoma, a uwiniemy się, zanim nadciągniecie.Władysław nie sprzeciwiał się prośbie junaka, którego odwadze i śmiałości miał dziś tyle do zawdzięczenia.Kilku ochotników stanęło i Franek puścił się z nimi na krótsze drogi przez łąki, poza ogrody, stodoły.Napad wykonany był z taką zręcznością i szybkością, że się żandarmy ani spostrzegli, jak ich nagle otoczono
[ Pobierz całość w formacie PDF ]