[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozpoczął się śpiew.Irena miała głos rozległy, metaliczny; wspaniałe, niskie jego tony nadawały się właśnie do roli Elektry, w śpiewie było coś posągowego, koturnowego, groźnego.Baron zachwycony był śpiewem córki i potęgą kompozycji.— Brawo! Przecudownie! — rzekł zbliżając się do Jerzego! — Nigdy styl klasyczny nie był właściwiej użyty jak w tej pieśni.Muszę ci powinszować tego ustępu.Siłą przypomina wiele Mendelssohnowską Antygonę.Podczas gdy baron rozmawiał z Jerzym, Maurycy zbliżył się do Ireny, która odsunęła się nieco od fortepianu na środek pokoju i rzekł półgłosem:— Dziękuję pani!— Czy jesteś pan zadowolniony ze mnie?—spytała Irena topiąc w nim rozmarzone, płomieniste spojrzenie.— Głos pani obudził mnie.Czuję znowu, że żyję, że potrzebuję tworzyć.— Jakże jestem dumną i szczęśliwą!.— Poemat, który w tej chwili pod natchnieniem śpiewu pani przyszedł mi do głowy, będzie nosił twoje imię.Chciała mu coś odpowiedzieć, gdy wtem Jerzy zbliżył się do niej z nutami i rzekł:— Irenko, w ten ustęp musisz wlać nierównie więcej namiętności i ognia; ot tutaj od pauzy.Elektra mówi z oburzeniem i pogardą o wiarołomstwie matki.To należy uwydatnić śpiewem.Byłaś tu za łagodną.— Dobrze, będę okrutną — rzekła ze śmiechem Irena.— Dla Klitemnestry, a nie dla mnie — rzekł również wesoło, całując ją w rękę.W chwili gdy schylał głowę, oczy Ireny patrzały na Maurycego i mówiły mu: I w tej chwili pamiętam tylko o tobie.— Jutro — mówił dalej Jerzy rozpromieniony i szczęśliwy — rozpocznę arię Egista.Rad jestem, że się wziąłem do klasycznego tematu.Rodzaj mojej kompozycji najbardziej mu odpowiada.Czyż nieprawda, Maurycy?— Co mówisz? — spytał zagadnięty, który w tej chwili najmniej może myślał o tym, co Jerzy do niego mówił.— Mówię, że dobrze zrobiłem, biorąc dla moich kompozycji temat klasyczny.— Tak.Jednak dla opery, która ma iść na scenę, wolałbym jaki nowszy temat, efeiktowniejszy, dramatyczniejszy.— Mnie się zdaje, że przedmiot tej tragedii pozostanie zawsze nowym.Odrzuć marmurową tunikę grecką Klitemnestry, a zobaczysz kobietę wiarołomną dzisiejszych czasów.To się nie zmienia.Akcesoria tylko inne, rzecz zostaje ta sama.— Jerzy ma słuszność — rzekł Baron.— Niedawno nawet czytałem w dziennikach francuskich zupełnie podobny wypadek.Wprawdzie tam Klitetmnestra paryska nie zabiła swego Agamemnona nożem, ale go zabiła moralnie, sprzeniewierzając mu się.— To znaczy, że kazała mu żyć i patrzeć na swoją hańbę.Klitemnestra była litościwszą — odezwał się Jerzy.— Syn chciał — mówił dalej baron — aby ojciec nie dowiedział się o tym nigdy, i zabił kochanka swej matki i ją samą.Obecnie sprawa ta poszła przed sądy przysięgłych.Paryżanie z niecierpliwością oczekują ich wyroku.— Gdybym zasiadał w tych sądach, nie wahałbym się ani na chwilę powiedzieć: niewinny! — rzekł Jerzy surowo.— Zabójca matki niewinny? — odezwała się Irena.— Jerzy, co ty mówisz?— Kobieta plamiąca łoże małżeńskie nie ma prawa odwoływać się do uczuć synowskich.Wiarołomstwem zrzekła się ich — rzekł Jerzy.Irena zbladła.Podczas całej tej mowy serce jej było jakby na torturach.Maurycy milczał — nie śmiał wziąć w obronę wiarołomnej Klitemnestry.Ostatnie jednak zdanie oburzyło go i rzekł:— Jest to pojęcie niechrześcijańskie.Znać po tobie, że siedzisz w klasycznej tragedii.— Medycyna również jest tak nielitościwą — odezwał się Adolf mierząc przenikliwym spojrzeniem Maurycego — każe amputować natychmiast części zarażone gangreną, aby ocalić całość.Całością był tu honor rodziny.Adolf nie całkiem może podzielał surowe zdanie Jerzego; poparł go jednak, by zapewnić moralne zwycięstwo mężowi i podnieść potworność wiarołomstwa.Maurycy i Irena spojrzeli prawie równocześnie na niego i odpowiedzieli na jego zdanie — milczeniem.Milczenie było ciężkie, przygniatająca jak powietrze przed burzą.Wejście Zofii ożywiło trochę ciężką, duszną atmosferę salonu i przerwało nieznośne milczenie.Pierwszy baron rozpogodził twarz wesołym uśmiechem, skoro zobaczył swoją pieszczotkę.— Gdzież to nasza Diana tak długo bawiła? — spytał całując ją w czoło.— Czółko spotniałe, twarzyczka jak ogień, pewnie znowu pędziłaś na Stelli, jak zwykle, w galopie.No, widzisz, a obiecałaś mi, że będziesz się szanować.— Pilno mi było wrócić do was — rzekła Zofia z przymileniem.W głosie jej i w ruchach widać było jakiś gorączkowy niepokój, roztargnienie.Wszedłszy zdawała się nie widzieć Adolfa.A jednak dobrze wiedziała o jego bytności i dlatego właśnie tak śpieszyła do pałacu.Bała się zdradzić, nie śmiała spojrzeć na niego, by z oczu jej i rumieńca nie wyczytał myśli.Dopiero po chwili, gdy się już ze wszystkimi przywitała, oczy jej, niby przypadkiem, zabłąkały się w stronę, gdzie siedział Adolf, i skinęła głową, siląc się na obojętny wyraz twarzy.Adolf nie miał prawa żądać od niej serdeczniej szego powitania, tak mało się znali; a jednak ta obojętność zasępiła mu duszę.Myśląc nieraz o pałacu, Adolf trochę inaczej przedstawił sobie Zofię, nie taką, jaką była w tej chwili.Rzeczywistość nie dopisała nawet najskromniejszym marzeniom i to go zasmuciło.Niezadługo po wejściu Zofii, nim jeszcze mogli zacząć rozmowę, wszedł lokaj i przyniósł listy, gazety i paczkę z książkami.Listy były do Maurycego i barona, i ci niezwłocznie zajęli się ich odczytaniem.Jerzy zabrał się do roapieczętowania paczki z książkami.Adolf więc, zostawiony sam, wziął nuty z fortepianu i przerzucał je machinalnie.Wtem usłyszał obok siebie szelest przewracanych kartek.Zwrócił się w tę stronę i zobaczył Zofię, która zbliżywszy się do fortepianu, również przeglądała nuty.Adolf z uszanowaniem cofnął się nieco, robiąc jej miejsce.Lecz ona więcej jeszcze zbliżyła się ku niemu i spytała:— Pan lubisz muzykę?Pytanie było, widać, ot, tak rzucone dla upozorowania rozmowy, bo nie czekając wcale na odpowiedź, Zofia, zasłonięta nutami, zmieniła nagle głos i cicho, półgłosem odezwała się do Adolfa:— Panie Schmidt, mam do pana wielką prośbę.Nie odjeżdżaj pan, póki nie będę mogła pomówić z panem na osobności.Prośba i jej ton poufny tak niespodzianie zaskoczyły Adolfa, że odurzony spojrzał na Zofię dużymi oczyma, nie mogąc sobie zdać sprawy z tej nagłej zmiany w jej obejściu.W chwili kiedy sądził się tak obcym dla niej, dowiedział się, że go zna, że go zna lepiej niż inni tutaj, że chce z nim mówić na osobności.Rodzaj błogiego, rozkosznego przestrachu owładnął go; doznał takiego wrażenia, jakby go kto oblał pachnącą, letnią wodą; w pierwszej chwili lekkie wstrząśnienie, a potem błogie uczucie ciepła i zapachu owiało go.Nim miał czas zdobyć się na odpowiedź, Zofia już odeszła i usiadła przy baronie.Zaczęła się rozmowa o książkach, które nadeszły.Jedną z nich wziął Jerzy ze stołu i zbliżył się z nią do Adolfa.— Najnowszy poemat.radzę ci przeczytać to.Wśród teraźniejszej posuchy literackiej, to oaza prawdziwa.— Nieśmiertelni? — rzekł Adolf biorąc książkę do ręki.— Dobrze ją nazwałeś oazą.Formą przypomina w istocie cudowne, urocze, pełne fantazji i barw oazy, ale tylko formą.— Jak to, więc znasz już ten poemat? — spytał Jerzy zdziwiony.— Czytałem go parę dni temu.Ale nie znam pseudonimu.Pseudonim nowy i zupełnie nieznany; tymczasem pióro zdradza pewną i mistrzowską rękę.Czy nie wiesz, kto autorem?— Nie wiem.Jerzy przez wzgląd na Maurycego powiedział nieprawdę i mistyfikował tym Adolfa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]