[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Czy to jakiś sprawdzian? Próba? – spytał, przekrzykując wrzaski dzieci.– Próba? – Erne podniosła do ust kawałek mozzarelli.– Nie rozumiem.– Próba ogniowa.Wrzucenie na głęboką wodę.Najpierw ciągniesz mnie po zakupy do supermarketu, potem każesz mi oglądać „Mary Poppins”, a teraz to: ohydna pizza i wrzaski, od których głowa puchnie.Więc pytam, czy to próba? Sprawdzian, czy wytrzymam?Uśmiechnęła się niepewnie.– Tak wygląda życie z Jeffreyem – odparła cicho, lecz mimo to słyszał ją doskonale.– A co? Sądzisz, że nie wytrzymasz?– Ten hałas mnie dobija.Trochę się odprężyła.– Tak, dzieci potrafią być głośne.– Sięgnąwszy nad stołem, poklepała Michaela po dłoni.– Pamiętaj, nic się nie dzieje od razu.Do wszystkiego natomiast można przywyknąć, jeżeli oczywiście się chce.A jak nie.– cofnęła rękę zaledwie o centymetr czy dwa, lecz miała wrażenie, jakby ją i Michaela rozdzieliła wielka przepaść – a jak się nie chce, to się nie przywyknie, choćby nie wiem co.– Chcę, naprawdę chcę – zapewnił ją, próbując jednocześnie przekonać o tym samego siebie.Przecież chciał być z nią i Jeffreyem.– Może gdybym mógł pobyć z nim sam na sam, z dala od takich miejsc.– Wskazał głową wydzielony kąt w rogu sali, gdzie rozbawione dzieci skakały, huśtały się – i wisiały do góry nogami.– Wciąż rozmawia ze mną o baseballu.Może mógłbym go zabrać na mecz?Erne przyjrzała mu się zaintrygowana.W jej oczach kryło się jednak wahanie.– Ty i on, we dwóch, tak?– Zgadza się.Żadnych rozwrzeszczanych dzieciaków.– Tylko sami rozwrzeszczani dorośli – zażartowała.Nie była przekonana, czy Michael sobie poradzi.W końcu wzruszyła ramionami.– W porządku.Jak chcesz.Kupił dwa bilety na środowy mecz Red Soxów.Jeden dla siebie, drugi dla syna.Wcześniej spytał Erne, czy nie miałaby ochoty się z nimi wybrać, ale podziękowała.– Po pierwsze, jest strasznie gorąco.Faktycznie, fala upałów, jaka nawiedziła północny zachód, sprawiała, że pogoda bardziej przypominała sierpniową niż majową.– Po drugie, nie jestem zagorzałą wielbicielką baseballu.A po trzecie, przekonaj się, jak sobie radzicie we dwóch.Bardzo się tego bał.O czym, poza baseballem, ma z Jeffreyem rozmawiać? Czy będzie musiał słuchać jednego z tych nie kończących się monologów chłopca o najnowszym karambolu samochodowym, jaki spowodował z kolegami w przedszkolu? A co będzie, jeżeli mały zacznie płakać? Jeżeli zacznie wołać mamę?Erne najwyraźniej ufała mu na tyle, że nie bała się puścić z nim dziecka.A może ufała Jeffreyowi, może wiedziała, że chłopiec będzie grzeczny.Tak czy owak, Michael był jej wdzięczny, co nie zmieniało faktu, że przez całą środę chodził zdenerwowany, niepewny, jak sobie poradzi wieczorem.Erne wydawała się zupełnie spokojna, kiedy o piątej po południu wyprawiła ich w drogę.Wręczywszy Michaelowi mapę oraz ręcznie napisane wskazówki, którędy najlepiej dojechać do Fenway Park, życzyła im pasjonującego meczu i nie czekając, aż Michael wycofa auto z podjazdu, raźnym krokiem ruszyła w stronę drzwi.Pewnie, przemknęło mu przez myśl, zaciera ręce z uciechy, że w domu wreszcie panuje cisza, że w ciszy i spokoju zje kolację, potem wyciągnie się z książką albo obejrzy coś w telewizji i ani razu nie pomyśli o nim.No trudno.Sam tego chciałeś, stary.Gdybyś wykazał trochę więcej cierpliwości.Zerknął przez ramię na chłopca, który siedział zapięty w foteliku; na głowie miał czapkę z nazwą Red Soxów, w ręce zaś ściskał nową rękawicę baseballową.– Zobaczymy Mo Vaughna?– Może – odparł Michael.Któż to, u licha, mógł wiedzieć? Może zobaczą, a może nie.Ze względu na chłopca miał nadzieję, że zobaczą.Przez moment nerwowo się zastanawiał, o co małego spytać.– Lubisz hot dogi?– Nie.Świetnie.W takim razić co ma mu kupić do jedzenia?– Nie jest ci za ciepło?Mimo dusznej, parnej pogody, Erne nalegała, by Jeffrey włożył długie spodnie.Podejrzewała, że po zachodzie słońca może zrobić się chłodno.– Nie.– Wrócimy późno, później, niż zwykle chodzisz spać – ciągnął Michael.– Pewnie będziesz śpiący, nie?– Nie.– Hm.– Wreszcie Michael się poddał.– To co, myślisz, że zobaczymy Mo Vaughna?To wystarczyło.Chłopiec otworzył usta i nie zamknął ich, dopóki nie dojechali na miejsce.Przez całą drogę trajkotał, to o Mo Vaughnie, to o drużynie Red Soxów, to o jakiejś klątwie banana, o której Michael w życiu nie słyszał.Stadion był w miarę pełen, choć nie tak jak w weekendy.Michaelowi całkiem to odpowiadało.Wolał, żeby Jeffrey nie siedział otoczony przez zapalonych kibiców, którzy popijają piwo i wydzierają się wniebogłosy.Od przechodzącego obok sprzedawcy kupił pudełko popcornu i butelkę wody dla chłopca.Jeffrey szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w jasno oświetlone boisko.– Który z nich to Mo Vaughn? Jak myślisz, Michael, czy któryś z zawodników odbije piłkę w naszą stronę? Mógłbym ją wtedy złapać.Po to wziąłem rękawicę.Michael oparł się wygodnie i nastawił psychicznie na długi wieczór.Jeffrey trajkotał bez ustanku.Od czasu do czasu Michael odpowiadał na pytania dotyczące tego, co się dzieje na boisku, głównie jednak oddawał się rozważaniom na temat ojcostwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]