[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bóg widział, ile w tym często było uprzedzenia!…Pan profesor Cedzik, kaligrafując na tablicy formułki algebraiczne, odwrócony plecami, swoim skrzeczącym głosem upominał na każdej lekcji „wypracowań”:–Gadziński, nie przepisuj od sąsiada!…Do dzisiejszego dnia nie pojmuję, jak on to mógł widzieć, nie mając trzeciego oka na ciemieniu.Za to pan profesor Ozłowski wynagradzał nam wszystkie niesprawiedliwości i uprzedzenia swoich kolegów; burczał wprawdzie, krzyczał, stawiał w kącie, brał nawet za ucho, ale mimo to był faworytem całej klasy; za „Osła” byliśmy gotowi wszyscy pójść w ogień.Potrzeba mu też było nazywać się tak niebezpiecznie dla złośliwego dowcipu sztubaków!…Z Ozłowskiego zrobiliśmy go Osłem, ale w tym przekręceniu nazwiska nie było wcale lekceważenia dla profesora, który – przeciwnie – imponował nam swoją wiedzą i rozumem.Uczył nas polskiego języka i umiał tak jakoś ubarwić, urozmaicić, uprzyjemnić swój wykład, żebyśmy go byli całymi godzinami słuchali; zwłaszcza gdy przynosił z sobą książkę, grubą jak brewiarz, i swoim pięknym barytonowym głosem odczytywał z niej całe ustępy z poetów naszych i prozaików.Okulary wtedy podnosił na wyłysiało czoło: szeroka, okrągła, tłusta jego facjata rozpogadzała się jak wiosenne słońce, oczy przy szpakowatych brwiach jaśniały blaskiem młodości, usta się uśmiechały – i rozparty na krześle, które pod jego olbrzymią figurą trzeszczało, deklamował z katedry wiersze, kiwając ku nam swą dużą głową i przerywając sobie niekiedy zapytaniem:–A co?… Prawda, jakie to piękne?…–Prawda, panie profesorze! – odpowiadaliśmy mu chórem, a on swoim nieco rubasznym zwyczajem uciszał nas, mówiąc:–No, to cicho, hebesy!… Milczeć i słuchać dalej!Ale znać było na starym romantyku i entuzjaście zadowolenie z tego wrażenia, które na naszych twarzach odczytywał.Ileż to razy całowaliśmy go po rękach, aby z katedry nie schodził i swej lektury nie przerywał, chociaż Cwajnos w korytarzu na pauzę dzwonił i ze wszystkich klas wysypywał się na klasztorny dziedziniec rój wypuszczonej młodzieży.Co prawda, jego to była wina, że na innych wykładach, zamiast słuchać suchej gramatyki łacińskiej lub klasyfikacji minerałów, z głową podpartą niby w wielkim skupieniu uwagi, czytywaliśmy ukradkiem rozłożone na kolanach książki, zapominając o całym świecie, dopóki nie złapał nas na takiej kontrabandzie profesor.–Hulakiewicz, co ty tam masz pod ławką? – spadało nagle na głowę biednego Mieczka pytanie z katedry lub od tablicy.–Ja?… Nic nie mam, proszę pana profesora.–Kłamiesz, zaraz mi pokaż, co tam czytasz!…–Kiedy doprawdy nic nie mam.–Piętkowski, zabierz no tam książkę.A co?… Nie mówiłem!…Heraus! Na środek!Zaczerwieniony jak rak ze wstydu i gniewu na kolegę, rzucając mu spojrzenie bazyliszka, zapowiadające sójkę w bok po godzinie, szedł przyłapany Hulakiewicz do tablicy, a książka wędrowała do rąk pana profesora.Tak bywało i z Antkiem, i ze mną, aleśmy byli niepoprawni pod tym względem.Gadzińskiego najłatwiej było złapać na czytaniu, bo miał zwyczaj kiwać się jak rabin nad książką, jeśli go bardziej zajmowała, i drapać się w swoją słomianożółtą, nastroszoną czuprynę; niebieskie okrągławe oczy jego śmiały się lub mgłą zachodziły, zadarty nosek z rozdętymi nozdrzami zdawał się jeszcze bardziej w górę zadzierać, a świeże, pełne, jak u dziewczyny delikatne usta drżały rozchylone albo uśmieszkiem, albo jakimś bolesnym wyrazem, który był u niego objawem rozrzewnienia i uczucia, rozbudzonego tą potajemną lekturą.Mieczek w naszej trójce wyróżniał się bardziej: smukły brunet o czarnych jak tarki oczach, o śniadej cerze i sobolowych brwiach, które się niemal stykały z sobą, miał w całej fizjonomii, w ruchach, w mowie, w całym zachowaniu się wydatny wyraz energii i żywego temperamentu.On to przewodził nad nami dwoma i górował swoją wyższością, którąśmy chętnie uznawali.Gorąca dusza, dzielne serce było w tym chłopcu i pociągało ku niemu nieprzeparcie.Jemu też przyszła raz nieszczęśliwa myśl do głowy, abyśmy wszyscy trzej poszli kiedyś „hinter”.Tak się to wtedy mówiło, gdy kto, zamiast do szkoły, w pogodny dzień wymykał się na ślizgawkę w zimie albo na włóczęgę zamiejską w lecie.–Wiecie co? – mówił do nas – jutro zrobimy sobie święto.Pójdziemy, het, aż za stryjskie rogatki, pod same Diabelskie Młyny, od samego rana.A wiecie co będziemy robili? Zgadnij, Antek!–Pójdziemy się kąpać.–Głupi jesteś.Niby to dla kąpieli warto iść hinter!… Będziemy czytali Mickiewicza.Rozumiecie?Zrobiliśmy obaj wielce zdziwione i uradowane miny.Taka majówka ogromnie się nam podobała, a pokusa zwalczyła wszelkie skrupuły.Umówiliśmy się, że na drugi dzień przed ósmą rano, zamiast do szkoły, pójdziemy het za rogatki, z książkami związanymi rzemykiem, aby się w domu niczego nie domyślono; zabierzemy ze sobą Mickiewicza i będziemy czytali swobodnie, wśród lasu, w polach, z daleka od miejskiego zgiełku i gwaru, pod gołym niebem, na świeżym powietrzu.Oho, tam nam żaden profesor nie przeszkodzi, nikt nam książki spod ławki nie odbierze, nikt nas za ucho do kąta nie zaprowadzi!–Wiecie co? – z roziskrzonymi oczyma wyrwał się Antek – ja wezmę psa ze sobą.–Psa?… Na co nam pies?… Będzie nam zawadzał.–Nie bójcie się, będzie nam weselej.On mnie i tak prawie co dzień odprowadza do szkoły, to się nie spostrzegą.–Ano dobrze, niech pójdzie i pies.Znaliśmy tego czarnego kundla, który w uczuciach Antka zajmował chyba równe miejsce z nami i był jego ulubieńcom.Wabił się Filuś i brzydki był jak wszystkie zwykłe Filusie, ale przy każdym spotkaniu łasił się do nas i szczekał z taką radością, jakby nam chciał wyrazić swoją życzliwość, jako kolegom swego panicza.Wybraliśmy się we czwórkę tedy ,,poza szkołę”, po raz pierwszy w życiu zdobywając się na karygodną odwagę.–Nie chce się wam, sztubaki, siedzieć w dusznych murach, wolicie lasy, pola, wertepy za miastem, nudzi was zatabaczony pan Cedzik ze swoją algebrą, wykradacie się za miasto na włóczęgę, lumpusy!… No, idźcie, idźcie, bębny, ja udam, że was nie widzę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]