[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dojście do krawędzi pola zajęło im kilka minut.Zatrzymali się przed ścianą dojrzałego prawie zboża.Coś niematerialnego spowodowało, że nie od razu poszli przed siebie.Może cisza, jaka zawisła nad światem.Cisza po gwałtownej burzy tak absolutna, nieskazitelna, nie skażona nawet pacnięciami kropel z mokrych jeszcze liści, że uszy zaczęły z każdą sekundą głuchnąć tracąc oparcie w rzeczywistości dźwiękowego świata, odrealniając go tym samym.Coś na podobieństwo tłumiącej waty, która sprawia, ze ucho środkowe zaczyna powoli boleć odmawiając dokumentowania dźwięków, oplotło szczelnie ich głowy.A może zatrzymał ich surrealizm widoku, jaki się przed nimi roztaczał.Nad rozległym płaszczem częściowo powalonego, a miejscami stojącego martwo zboża leżała tropikalna lepka mgła.Nawet nie mgła, tylko wielkie jej tumany o fantastycznych kształtach i kolorach, W tej mgle zginęła całkowicie perspektywa.Miejscami poletka o kilkumetrowej powierzchni idealnie przeźroczystego powietrza graniczyły, niczym przez szklaną taflę, z gęstym tumanem, który wyrastał spośród kłosów i piął się na wysokość kilkunastu metrów, gdzie ginął.Od tej wysokości nie było świata.Mgła, rozpoczynająca się nie wiadomo gdzie, nie dawała oczom żadnego oparcia.Pod nią dziesiątki i setki planów.Końca pola nie było widać.Tonął w słupach, globulach, chmurach, dywanach, dymach, ostrogach mgieł.Słońce jeszcze nie zaszło, nasycając te przestrzenie, nieuchwytne, nieziemskie struktury, światłem Cała przestrzeń była oświetlona jakimś samoświecącym żółtawym blaskiem i zarazem na podobieństwo świateł reflektorów, wąskimi, to znów szerokimi pasmami padającymi nie wiadomo skąd.Te strugi światła uwydatniały krawędzie tumanów różem, złotem, miejscami seledynem niemal, fioletem i całą gamą dominującej czerwieni i pomarańczu.Kępy zboża jakby wisiały w powietrzu.Odcięte od spodu idealnie płaskim dywanem szarej mgły o złotożółtym hafcie krawędzi, zdawały się prawem optycznego złudzenia niemal unosić i majestatycznie płynąć.Kiedy zamknęli oczy i otworzyli je znowu, zbożowe wysepki były znów na swoim miejscu.Po chwili patrzenia znów zaczynały swój hipnotyczny taniec.Może to tło płynęło niedostrzegalnie, a może oczy odmawiały posłuszeństwa w ślad za słuchem.- Boże, co to ma znaczyć - powiedział Walath, a jego głos zadzwonił metalicznie, jakby wydobył się z długiej, miedzianej, obłożonej filcem rury.Ogarnęło ich poczucie odrealnienia.Stali za długo, niebezpiecznie za długo.Walath ruszył pierwszy.Rozwinął płócienny worek i zawiesił go na pasku skafandra.W prawą rękę ujął sierp.Zanurzył się w tumanie zanim ściął pierwszą próbkę zboża.Hornic usłyszał chrzęst ostrza i skrzyp kłosów ścinanych wprawną ręką wolno i miarowo.Pomyślał o żniwiarzach, tnących w ten sposób zboże od stuleci.Ujął mocniej indykator i wszedł w zboże za Walathem.Mgły jakby ruszyły, ale to było złudzenie.To on się przemieszczał.Idący kilka kroków przed nim Walath raz wynurzał się z mgły, to znów w niej ginął.Teraz postać Walatha zaczęła się odrealniać.Nogi zginęły we mgle kończącej się na wysokości kolan równą taflą.Szedł tylko tułów, wielki fosforyzująco żółty, lśniący wodą płaszcz z czarną rozetą, symbolem radioaktywnego zagrożenia.Nie, nie szedł.Płynął.Unosił się za każdym tumanem na innej wysokości i w innej odległości, choć szli równym krokiem.Indykator szczęknął raz, drugi.Postać przed nim ścięła sierpem wiązkę kłosów i włożyła do worka.Tylko chrobot geigera i chrzęst zboża dotarły do jego uszu głucho i zlały się w surrealistycznym efekcie dźwiękowym.Czy tak wygląda żniwiarz? Raczej śmierć, kostucha z dawnych wyobrażeń.Nie, to ten pierwszy zbiera ją jak gospodarz.On, dawca życia wyglądający sam jak śmierć, zbiera symbol życia, kłosy, które są w rzeczywistości śmiercią.Gra pozorów i gra błędnych skojarzeń, odziedziczonych po innych, minionych czasach, kiedy dobro i zło były tylko sobą.Wystrzegać się takich skojarzeń! Nie czas na nie.Idący w przodzie zamierzał żyć i przeżyć.Niezależnie od spuścizny, jaką otrzymał po społeczności takich jednostek jak on.I Hornic też czuł w sobie ciążenie ku życiu, bez względu na grzechot indykatora.Odrzucił te myśli.Żółta postać znów zniknęła w rudozłotej globuli waty.Kiedy się z niej wynurzył nie zobaczył jej na wolnym, kolejnym przedpolu.Zatrzymał się na moment.Cisza.Żadnego dźwięku.Jakby się rozpłynęła.Słońce zachodziło.Niemal w oczach sceneria nasycała się czerwienią, z jasnej zaczęło przechodzić do purpury.Ruszył dalej przyspieszając kroku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • coubeatki.htw.pl