[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I gdy cię cisza wczasów wita upragniona,Takie jest spustoszenie w twym sercu tułaczem,Ze nawet radość bierze cię w swoje ramionaZ płaczem.Bolesław Leśmian (1978–1937)ŻołnierzWrócił żołnierz na wiosnę z wojennej wyprawy,Ale bardzo niemrawy i bardzo koślawy.Kula tak go schłostała po nogach i bokachŻe nie mógł iść inaczej jak tylko w poskokach.Stał się smutku wesołkiem skoczkiem swej niedoli,Śmieszył ludzi tym bólem co tak skacząc boli.Śmieszył skargi hołubcem i żalu wyrwasem,I żmudnego cierpienia nagłym wywijasem.Zwlókł się do swej chałupy.„Idź precz popod płoty,Niepotrzebny nam skoczek w polu do roboty.Pobiegł do swego kuma, co w kościele dzwonił,Lecz ten nie chciał go poznać i kijem postronił.Podreptał do kochanki a ta się zaśmiałaRamionami, biodrami wszystką mocą ciała!Z takim w łożu drygałą mam tańczyć do śmierci?Ciała ledwo ćwierć miary a skoków — trzy ćwierci!Ani myślę ci dotrwać w takin niedopląsie!Ani myślę wargami sypiać na twym wąsie!Zanadtoś mi wyskoczny do nieba na przełaj!Idźże sobie gdziekolwiek i nie klnij, i nie łaj!Więc poszedł do figury, co stała przy drodze.Chryste, na wskroś sosnowwy, a zamyśl się srodze!Nie wiem, czyja cię ręka ciosała wyśmiewna,Lecz to wiem, że skąpiła urody i drewna.Masz kalekie kolana i kalekie nogi.Pewno skaczesz, miast chodzić, unikając drogi?Taki z ciebie chudzina, takie nic z obłoków.,Że mi będziesz dobranym towarzyszem skoków.Chrystus słysząc te słowa zsunął się na ziemię.Ów, co Boga wyciosał, bity bywał w ciemię!Obie ręce miał lewe, obie nogi — prawe,Sosnowymi stopami podziurawił trawę.Marna ze mnie sośnina, lecz piechur niemarny.Przejdę wieczność piechtami, chociażem niezdarny.Pójdziemy nierozłącznie, bo wspólna nam droga.Będzie nieco człowieka, będzie nieco Boga.Podzielimy się męką — podzielnać jest męka!Wszak ta sama nas ludzka skoślawiła ręka.Tobie trocha śmieszności, mnie śmieszności trocha,Kto się pierwszy zaśmieje — ten pierwszy pokocha.Ty podeprzesz mię ciałem, ja ciebie sośniną,A co ma się nam zdarzyć, niech się zdarzy ino!I wzięli się za ręce, i poszli niezwłocznie.Wadząc nogą o nogę śmiesznie i poskocznie.I szli godzin wieczystych nie wiadomo ile,Gdzież bo owe zegary, co wybrzmią te chwile?Mijały dnie i noce, którym mijać chce się,I mijało bezpole, bezkrzewie, bezlesie.I nastała wichura, i ciemność bez końca.I straszna nieobecność wszelakiego słońca.Kto tam z nocy na północ w burzę i zawiejęTak bardzo człowieczeje i tak bożyścieje?To dwa Boże kulawce, dwa rzewne cudakiKuleją byle jako w świat nie byle jaki!Jeden idzie w weselu, drugi w bezżałobie.A obydwaj nawzajem zakochani w sobie.Kulał Bóg, kulał człowiek, a żaden — za mało.Nikt się nigdy nie dowie, co w nich tak kulało?Skakali jako trzeba i jako nie trzeba,Aż wreszcie doskoczyli do samego nieba!Dzień skrzydlatyRozwidniły się w słońcu dwie otchłanie — dwa światy —Myśmy byli — w obydwu…A dzień nastał skrzydlaty.Nikt nie umarł w dniu owym — nie zataił się w cieniu…I pamiętam, żem myślał o najdalszym strumieniuNie mówiłaś nic do mnie, lecz odgadłem twe słowa.A on — zjawił się nagle… Zaszumiała dąbrowa.Taki — drobny i nikły… I miał — ciernie na skroni.I uklękliśmy razem — w pierwszej z brzegu ustroni.W pierwszej z brzegu ustroni — w pierwszej kwiatów powodzi.I zdziwiło nas bardzo, ze tak biednie przychodzi.Ubożeliśmy chętnie — my i nasze zdziwienie…A on — patrzał i patrzał… Cudaczniało istnienie…Zrozumieliśmy wszystko! — I że właśnie tak trzeba!I że można — bez szczęścia… I ze można — bez nieba…Tylko drobnieć i malec od nadmiaru kochania.A to była — odpowiedź, i nie było — pytania.I już odtąd na zawsze przemilczeliśmy siebie.A świat znów się stał — światem…i czas płynął po niebie.I chwyciłaś źdźbło czasu, by potrzymać je — w dłoni,A on — patrzał i patrzał… I miał — ciernie na skroni.Urszula KochanowskaGdy po śmierci w niebiosów przybyłam pustkowieBóg długo patrzał na mnie i głaskał po głowie.„Zbliż się do mnie, Urszulo? Poglądasz jak żywa…Zrobię dla cię, co zechcesz, byś była szczęśliwa”.„Zrób tak, Boże — szepnęłam — by w nieb Twoich krasieWszystko było tak samo jak tam — w Czarnolasie!” —I umilkłam zlękniona, i oczy unoszę,By zbadać, czy się gniewa, że Go o to proszę?Uśmiechnął się i skinął — i wnet z Bożej łaskiPowstał dom kubek w kubek jak nasz — Czarnolaski.I sprzęty, i donice rozkwitłego zielaTak podobne, aż oczom straszno od wesela!I rzekł: „Oto są — sprzęty, a oto — donice.Tylko patrzeć, jak przyjdą stęsknieni rodzice!I ja, gdy gwiazdy do snu poukładam w niebie,Nieraz do drzwi zapukam, by odwiedzić ciebie?”I odszedł, a ja zaraz krzątam się, jak mogę —Więc nakrywam do stołu, omiatam podłogę —I w suknię najróżowszą ciało przyoblekam,I sen wieczny odpędzam — i czuwam — i czekam…Już świt pierwszą roznietą złoci się po ścianie,Gdy właśnie słychać kroki i do drzwi pukanie…Więc zrywam się i biegnę! Wiatr po niebie dzwoni!Serce w piersi zamiera… Nie! To — Bóg, nie oni!…NiewiaraJuż nic nie widzę — zasypiam jużW ciszy i w grozie.Znika mi słońce w załomach wzgórz.Bóg znika — w brzozie…Ginie mi z oczu umowny kwiatW chwiejnej dolinie.Gdzie się podziewa ten cały świat.Gdy z oczu ginie?Czy korzystając z tego, żem zwarłRzęsy na mgnienieZnużony dreszczem i łzami czarZnicestwia w cienie?Czy wypoczywa od barw i złudPopod snu bramą,Wznosząc boleśnie w wieczność i w chłódTwarz nie tę samą?Nie, nie! Przy tobie jak dawniej trwa.Śmiertelny, bujny!Jest tu, gdzie zgroza, niewiara twaI sen twój czujny!BetlejemSen mu; ze snu obudził.Przespałem byt drobnyGwiezdnej smugi na rzęsach.Śniła się — dlaczego?Chciałem razem z Magami iść w świat niepodobnyDo żadnego z tych światów.Wiem, że do żadnego!Biegnę w mrok, byle biegnąć! Może ich dogonię,Choć ini trudno przeczuciu opierać się złemu.Już widzę pierwsze stada śpiące na wygoniel światła w Bogu ślepych oknach Betlejemu.Zbliżam się do jaskini.Nigdy lub tym razem!Chwili tracić nic wolno! Spiesz się, nędzo ziemska!Jeden pastuch wbrew cudom drzemie popod głazem,Budzę go w imię twoje, gwiazdo Betlejemska!Gdzie Magowie? — „Odeszli.Badacze ich cieniaGłoszą, że wraz z kadzidłem i myrrą, i złotemW kurz się marny rozwiali pod tej karczmy płotem,Gdzie droga w nicość skręca.— Tyle — ich istnienia.”Gdzie Maryja? — „Mów o niej z niebem lub mogiła.Nikt nie wie — i nikt dzisiaj nie odpowie tobie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]