[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Skoro świt obudził go jej kaszel i z radością stwierdził, że dziewczyna jest całkiem rozbudzona.Wciąż była zbyt słaba, żeby zwlec się z łóżka, i mówienie sprawiało jej trudności, ale przy swoich fenomenalnych zdolnościach odzyskiwania zdrowia raz-dwa powinna dojść do siebie.Kupił jej mnóstwo ubrań, poczynając od spódniczek mini i wysokich szpilek, aż po dresy i hawajskie koszule.Zadał sobie nawet fatygę i zamówił dla niej biały T-shirt ze specjalnym nadrukiem: „POSTRZELIŁ MNIE BOURBON KID I CO Z TEGO MIAŁAM? TYLKO CHOLERNĄ ŚPIĄCZKĘ".A ponieważ nie znosił chodzić na zakupy, dla siebie też nakupował masę ubrań, żeby załatwić wszystko za jednym zamachem i do końca roku nie musieć już wyskakiwać za miasto.Wybierając stroje dla siebie, trzymał się klasyki.Trzy pary luźnych spodni i zestaw koszulek bez rękawów w różnych kolorach.Kupił też nieco ciemnej farby do włosów, przeznaczonej specjalnie dla mężczyzn.Od pewnego czasu powoli zaczynał siwieć (a także łysieć na czubku głowy).Przywrócenie niegdyś gęstych czarnych loków do dawnej świetności wydało mu się niezłym pomysłem, zwłaszcza teraz, kiedy Jessica wróciła między żywych.Taksówka podrzuciła go na skraj miasta.Kierowca, irytujący i wyszczekany Francuz, odmówił wjazdu do centrum, bo robił pod siebie ze strachu.Twierdził wprawdzie, że zwyczajnie mu się śpieszy, ale Sanchez wiedział, że łże w żywe oczy.Taksiarze spoza miasta słyszeli pogłoski o żywych trupach w Santa Mondega i nie mieli dość jaj, żeby przekroczyć linię wyznaczającą granice miasta.Od taszczenia dwóch wypchanych ciuchami toreb Sanchez, który miał lekką nadwagę, był zlany potem, więc po piętnastu minutach marszu uznał, że musi odsapnąć.Biały T-shirt z napisem „WAL SIĘ!", z wielkimi plamami potu na plecach, piersi i pod pachami, kleił mu się do ciała.Tyłek w grubych czarnych spodniach miał tak spocony, że kiedy szedł, jego pośladki mlaskały.Wlókł się noga za nogą zakurzonymi ulicami Santa Mondega, w palących promieniach zachodzącego słońca, czując, że ogarnia go niewiarygodne pragnienie.Los zrządził, że mozolna wędrówka do domu zaprowadziła go pod Fawcett Inn.Spelunka ta nie należała do miłych przybytków, a w dodatku powszechnie wiadomo było, że zbierają się tam miejscowe wilkołaki, ale skoro nic nie zapowiadało pełni księżyca, Sanchez uznał, że nie zaszkodzi, jeśli wpadnie tam i szybko odświeży się szklaneczką bimbru.Zaledwie zdecydował się zajrzeć do baru, wydarzyło się coś, co sprawiło, że zmienił zdanie.Podchodząc do lokalu, usłyszał nieziemski zgiełk, po czym przez frontowe drzwi krytego strzechą budynku wypadł tłum ludzi, rozpychających się łokciami, byleby tylko znaleźć się stamtąd jak najdalej.Alarm bombowy? - pomyślał Sanchez.E tam.Może pożar?Nie.Ani śladu dymu.Wobec tego o co tu może chodzić?Nagle przyszła mu na myśl inna możliwość.Uaaa! To chyba niemożliwe?Prawda?Jeden z ostatnich uciekających klientów, tłusty Meksykanin o ksywce Poncho, podbiegł do Sancheza z wybałuszonymi oczami.Wyglądał, jakby wybiegł właśnie z męskiego kibla, bo jedną ręką podciągał luźne brązowe spodnie, a drugą usiłował zapiąć pasek.Rozpiętą do połowy białą koszulę miał wyrzuconą na wierzch, a z tyłu jego portek zwisał i ciągnął się za nim biały papier toaletowy.Gdy zbliżył się do Sancheza, wykrzyczał słowa, których barman obawiał się najbardziej na świecie.- ON WRÓCIŁ, CZŁOWIEKU! TEN SUKINSYN BOURBON KID WRÓCIŁ!Poncho mocno uderzył Sancheza w ramię i popędził dalej ulicą.Zderzenie to przypomniało barmanowi, jak bardzo jest zmęczony.Zatrzymał się i postawił torby z zakupami na ziemi.Kilka minut temu nogi zmieniły mu się w galaretę ze zwykłego wyczerpania (oraz z braku kondycji).Teraz przypominały rozgotowany makaron, a więc to istny cud, że w ogóle jeszcze stał.Wlepił wzrok we frontowe drzwi Fawcett Inn, ciekaw, czy ktoś jeszcze stamtąd wyjdzie.No i uważając, czy nie wyleci jakaś zbłąkana kula.Do tej pory nie usłyszał ani jednego wystrzału, co było dość niezwykłe, jeżeli Kid rzeczywiście wrócił.Sanchez już dwukrotnie przeżył spotkanie z najskuteczniejszym zabójcą w Santa Mondega.Teraz, z niewytłumaczalnego powodu, który pewnego dnia ani chybi doprowadzi go do tego, że wręczy psychiatrze czek in blanco, jego ciekawość wzięła górę.Chciał jeszcze raz spojrzeć na twarz, która tak często ukrywała się pod ciemnym kapturem.Zrobił więc krok w kierunku wejścia.Wielkie drewniane drzwi, otwarte do środka, trzęsły się lekko na wietrze.W barze było zbyt ciemno, żeby Sanchez mógł coś zobaczyć z ulicy.Uznał jednak, że może bezpiecznie podejść jeszcze bliżej, bo jak dotąd nadal nie słyszał strzałów ani krzyków.A w każdym razie nie słyszał ich z miejsca, gdzie stał.Wobec tego zrobił jeszcze jeden krok.I kolejny.Nagle usłyszał coś za plecami.Odwrócił się raptownie i ujrzał Poncho.Pękaty Meksykanin - osławiony miejscowy złodziej - wrócił i porwał torby z zakupami, które odstawił Sanchez.Podniósłszy je, zatrzymał się, wzruszył ramionami w geście przeprosin, po czym zwiał ze sprawunkami barmana.A to drań!Sanchez odwrócił się od tej złodziejskiej mendy.Mimo wszystko doceniał jednak inicjatywę Poncho.Skoro trafiła mu się okazja zrobienia zakupów za darmo, to z niej skorzystał.A zresztą barman miał pilniejsze sprawy na głowie.Maksymalnie ostrożnie, chyłkiem zrobił jeszcze kilka kroków w stronę Fawcett Inn, aż zbliżył się do baru na trzy metry.I wtedy wreszcie coś się stało.Nagły ruch sprawił, że serce mu zamarło, a żołądek się skurczył, jak gdyby ktoś wsadził mu ananasa w tyłek.Drzwi baru otworzyły się szerzej i pojawiła się czyjaś postać, rozpaczliwie pełznąca po ziemi.Był to Igor Kieł.Żeby wydostać się z knajpy, czołgał się po zakurzonych kamiennych płytach posadzki, jak gdyby stracił władzę w nogach i mógł się przemieszczać, polegając jedynie na tułowiu.Podniósł wzrok i spojrzał na Sancheza, z posiniaczoną i zapuchniętą twarzą i krwią sączącą się z głębokiej rany na szyi.Przez chwilę wyglądało na to, że zamierza błagać barmana o pomoc.Ale nie trwało to długo, bo jego ciało zaraz znowu wciągnięto do baru
[ Pobierz całość w formacie PDF ]