[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Jak pan się czuje?— Nieźle — odpowiedziałem.— Mógłbym chyba czuć się gorzej.— Doprawdy mógłby pan.Parę dni temu bardzo nas pana stan martwił.Bardzo.— Oczy mu zamigotały.— To dobrze, że następuje poprawa.Gdy tak siedziałem, znów zaczęło mi się kręcić w głowie.Więc oparłem ją o poduszkę.Nasunąłem prześcieradło na pierś.— Którego dziś mamy, proszę księdza?— Dzień? Zaraz.— Umilkł na chwilę przeczesując palcami brodę.— Trzeci jest dzisiaj… chyba.To głupio, ja wiem, ale nigdy nie mogę sobie tych rzeczy uprzytomnić tak od razu.— Trzeci?… Marzec?— Tak.Zaraz spojrzę w kalendarz dla pewności.Dziś jest sobota, jeżeli to panu coś mówi.Trzeci marca… jeszcze później, niż przypuszczałem.Zanim samolot znów przyleci, muszą minąć dwa tygodnie, a nawet więcej, bo ta ostateczna data ustalona na wszelki wypadek, gdyby nie dało się nas zabrać wcześniej, to dwudziesty marca.A więc siedemnaście dni czekania.Siedemnaście… a Japończycy mogą się pokazać w każdej chwili.Jedno nie ulega wątpliwości — nie powinienem zostać tutaj; im szybciej zacznie się działać, tym lepiej będzie dla nas wszystkich — myślałem.Planów nie miałem żadnych, ale wiedziałem, że muszę znaleźć jakieś wyjście, zamiast siedzieć zamknięty w tych czterech ścianach.Szałas w dżungli, powiedzmy, albo tam przy wodospadzie? Byłem zdumiony — ba, rozgniewany — tym, że oni nie podjęli żadnych absolutnie środków ostrożności.— Ten samolot był chyba z dziesięć dni temu — mówił właśnie ksiądz Bassett.— Słyszeliśmy dwa razy noc po nocy.— Powinien był przelecieć trzy razy.— Może był trzy razy.Raz przelatywał bezpośrednio nad domem od strony doliny.Drugim razem krążył znacznie dalej, chociaż było go słychać.— Wzruszył ramionami.— Więc może przyleci i trzeci raz.Nie wiem.Myśmy wtedy już nie mieli nadziei, że wrócicie.— Należało jednak usunąć tę krótkofalówkę i resztę tych rzeczy.— Wskazałem kąt.— Pozostawienie ich tutaj to było narażanie się na nieszczęście.— Dostaniemy wiadomość zawczasu, jeśli nadejdą — powiedział ksiądz Bassett.Dobrze przynajmniej, że wziął pod uwagę tę możliwość.— Od ludzi ze wsi?— Tak, mamy dużo przyjaciół.— Na ile czasu przedtem?— Na dwie, trzy godziny.W każdym razie to wystarczy.— O moim przybyciu księdza nie uprzedzono?— Nie…— Więc jak ksiądz może liczyć na wiadomość o przybyciu Japończyków? Sześciu nas dostało się nad rzekę Nam Tung niepostrzeżenie, a potem ja stamtąd wróciłem tutaj.Czemuż by Japończycy nie mieli tu przybyć tak samo? — Oczy nasze się spotkały.Aż mnie podrywało wobec faktu, że on jest taki niedbały, tak dziecinnie ufny.— Skąd ksiądz wie, że już w tej chwili nie wchodzą na polanę?Rozłożył ręce.— Jeśli wchodzą w tej chwili, nic na to nie możemy poradzić.— O Boże, pomyślałem, co za nastawienie.— Ale jak mówię panu, przypuszczam, że zostaniemy uprzedzeni w porę… jeśli w ogóle oni tu się zjawią.— Zjawią się na pewno.— Możliwe.Stuprocentowej pewności jednak nie ma.Te górskie szlaki są niezmierzone i przecież wasz oddział mógł mieć bazę wszędzie.Dlaczego mieliby zakładać, że właśnie w Sampralam, a nie gdzie indziej?— Niech ksiądz posłucha — powiedziałem.— Ja wiem, że tu trafią.Barnaba im powiedział.— Barnaba?— Tak, wtedy gdy oni… — Nagle sobie uprzytomniłem, że ksiądz Bassett nie wie nic o tym, co się stało.— Przykro mi… zapomniałem, że ksiądz nie słyszał.Pochylił się ku mnie.Miał na łokciu łatę z granatowego materiału, której przedtem nie zauważyłem.— Zabili go?— Tak, proszę księdza.Nastąpiło milczenie.Ksiądz Bassett patrzył gdzieś poprzez mnie.— Więc jak mógł im powiedzieć o Sampralam?— Schwytali go.— Nie chciałem wdawać się w szczegóły, nie chciałem myśleć o tym znowu, ale on tak patrzył, że po prostu musiałem mówić dalej: — Wypytywali go, proszę księdza.Na pewno wyciągnęli od niego informacje.— A potem go zabili… po przesłuchaniu?— Tak.Wstał zapatrzony w okienko.Widziałem jak grdyka mu się przesuwa.W końcu rzekł głosem trochę drżącym:— Myślałem, że on chyba nie żyje, ale pan o nim nie mówił.Mówił pan o innych, ale o nim nie.— Mówiłem o nich?— Tak.Kilka razy.Był pan w malignie, oczywiście, więc nie chcieliśmy pana męczyć pytaniami o tego chłopca.— Więc o moście ksiądz wie?… i o Dysonie, i o tych Karenach?Przytaknął.— Przykro mi z powodu Barnaby.— Zabrzmiało to żałośnie ubogo.— Spisał się wspaniale, wręcz wspaniale.Nigdy byśmy tam nie doszli bez niego.— Zastrzelili go?— Nie.Czekał, żebym powiedział, więc mu powiedziałem — bardzo zwięźle, bo gdybym się nad tym rozwodził, zacząłbym sobie przypominać to zbyt wyraźnie.Milczał przez chwilę, po czym odwrócił się do mnie i spojrzał mi w oczy.— I pan sądzi, że on im udzielił informacji?— Tak… nie winię go, ale tak sądzę.— Moim zadaniem, pan się myli, kapitanie Strachan.Na to był on zbyt… lojalny, zbyt świadomy tego, co by ta informacja za sobą pociągnęła.Pewność księdza Bassetta zirytowała mnie.Współczułem mu, bo wiedziałem, czym jest dla niego śmierć Barnaby, ale taka naiwna wiara w niezłomną lojalność siedemnastoletniego chłopca mogłaby przecież łatwo ściągnąć niebezpieczeństwo na nas wszystkich troje.— Dobrze księdzu tak mówić — rzekłem gniewnie — ale ksiądz nie widział, co oni z nim robili.Dziewięćdziesiąt dziewięć osób na sto próbowałoby w takiej sytuacji ocalić własną skórę… Czemuż by i Barnaba nie miał tak postąpić? Dosyć trudno być lojalnym, czy jak to tam ksiądz nazywa, kiedy się jest katowanym prawdopodobnie przez całe godziny, a potem jeszcze ma się szablę na karku.— Zimny pot mnie zalewał.— Nie należy spodziewać się od ludzi za wiele.Ja wiem, jak było w tamten poranek… — Wszystko to już wracało: długie białe serpentyny mgły wijące się powoli w słonecznym blasku, przysłaniające Japończyków ustawionych w kwadrat otwarty z jednego boku; grupka oficerów i podoficerów w zielonych mundurach pośrodku; ci dwaj, którzy trzymają Barnabę, rzucają go na ziemię i pchają; i błysk słońca na szabli, gdy ten oficer wyciąga ją z pochwy.— A on był ranny w dodatku.Zostawiliśmy go przy zwalonym drzewie, kiedyśmy podchodzili bliżej do mostu, i tam właśnie upadł pocisk z moździerza.Ranny był chyba w nogi, bo nie mógł stać, kiedy go przesłuchiwali.Musieli go trzymać, żeby się nie osunął.Przerwałem nagle i przymknąłem oczy, rozpaczliwie usiłując nie widzieć tej sceny, nie pamiętać.Ramię bolało mnie piekielnie i trząsłem się, jakbym znowu miał gorączkę.Usłyszałem szuranie trepów księdza Bassetta podchodzącego do łóżka.Poczułem jego dłoń na mojej ręce.— Przepraszam, bardzo przepraszam.Nie chciałem pana zdenerwować.Ale oni go przecież zabili, prawda? Nie zrobiliby tego, gdyby im powiedział…Przetoczyłem głowę z boku na bok na poduszce.— Zabili go, bo lubią zabijać.Gardzą jeńcami… Powiedział, jestem tego pewny.— No, na razie nie mówmy już o tym, dobrze? Poproszę siostrę Weronikę, żeby tu przyszła i zajęła się panem.Ona jest pana pielęgniarką.Jutro, kiedy będzie pan bardziej wypoczęty, będziemy mogli zadecydować, co zrobimy.— Jutro może być za późno — protestowałem gorączkowo.— O to mi właśnie chodzi.— Teraz nie możemy podejmować żadnych decyzji — odparł łagodnie.— Już nie pora.Wkrótce słońce zajdzie.Po jego tonie poznałem, że nie dał się przekonać i jutro też stanowiska nie zmieni.Proponuje dyplomatycznie odłożenie tej rozmowy do jutra, tylko po to, by mnie uspokoić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]