[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nawet jej nieszukalem.Sztych dwurecznym mieczem, zadany z bliska, jest nie do odparowania.Jezeli nie mozna uskoczyc, klinga wchodzi na dwie trzecie, az po dwa zelaznezeby, które specjalnie sie na niej umieszcza.I weszla.Wierzcie lub nie, zaden z nich nawet nie krzyknal.A ja.Ja nie czulem wsobie niczego.Absolutnie niczego.Rzucilem miecz na posadzke.- Morholt! - Branwen podbiegla, przywarla do mnie, roztetniona wygasajacymprzerazeniem.- Juz dobrze, dziewczynko, juz po wszystkim - powiedzialem, glaszczac ja powlosach, ale patrzac na kapelana, kleczacego przy konajacym Gwydolwynie.- Dziekuje ci, klecho, za ten miecz.Kapelan uniósl glowe i spojrzal mi w oczy.Skad sie wzial? Czy byl tu calyczas? A jezeli byl tu caly czas.to kim byl? Kim byl, u diabla?- Wszystko w reku Boga - powiedzial, po czym znowu schylil sie nad Gwydolwynem.- Et lux perpetua luceat ei.Mimo wszystko nie przekonal mnie.Nie przekonal mnie ani pierwszym, ani drugimstwierdzeniem.W koncu to ja bylem Morholtem.To ja bylem Decyzja.A swiatloscwiekuista? Wiedzialem, jak taka swiatlosc wyglada.Wiedzialem o tym lepiej odniego.* * *Pózniej znalezlismy Iseult.W lazni, przytulona twarza do cembrowiny.Czysta, pedantyczna Iseult o BialychDloniach nie mogla tego zrobic gdzie indziej, jak tylko na kamiennej posadzce,przy kanale, którym odprowadzano wode.Teraz ten kanal, na calej dlugosci,polyskiwal ciemna, zakrzepla czerwienia.Przeciela sobie zyly na obu rekach.Umiejetnie, nie do odratowania, nawetgdybysmy znalezli ja wczesniej.Wzdluz calych przedramion, po wewnetrznejstronie.I poprawila w poprzek, na przegubach.Na krzyz.Dlonie miala jeszcze bielsze niz zwykle.I wówczas, wierzcie lub nie, zrozumialem, ze pachnaca jablkami lódz bez steruodplywa od brzegu.Bez nas.Bez Morholta z Ulsteru.Bez Branwen z Kornwalii.Ale nie pusta.Zegnaj, Iseult.Zegnaj na zawsze.Czy w Tir Nan Og, czy w Avalonie, na wieki,na wiecznosc przetrwa biel twoich dloni.Zegnaj, Iseult.* * *Opuscilismy Carhaing, zanim zjawil sie Caherdin.Nie mielismy ochoty z nimrozmawiac.Ani z nim, ani z kimkolwiek, kto mógl byc na pokladzie statku, któryprzyplynal z Kornwalii, z Tintagel.Dla nas legenda juz sie zakonczyla.Nieinteresowalo nas, co z nia zrobia minstrele.Zachmurzylo sie znowu, mzyl deszcz.Normalnie, jak to w Bretanii.Przed namibyla droga.Droga przez wydmy, ku tamtej, skalistej plazy.Nie chcialem myslec,co dalej.To nie mialo znaczenia.- Kocham cie, Morholcie - powiedziala Branwen, nie patrzac na mnie.- Kochamcie, czy tego chcesz, czy nie.Czy ja tego chce, czy nie.To jest jak choroba.Jak niemoc, która odbiera mi moznosc wolnego wyboru, która topi mnie wotchlani.Zabladzilam w tobie, Morholcie, nigdy juz sie nie odnajde, nieodnajde siebie takiej, jaka bylam.A jezeli odpowiesz uczuciem na moja milosc,zabladzisz równiez, przepadniesz, pograzysz sie w odmet, nigdy juz nieodnajdziesz dawnego Morholta.Dlatego dobrze sie zastanów, zanim mi odpowiesz.Korab stal przy kamiennym nabrzezu.Cos wyladowywano.Ktos krzyczal i klal powalijsku, poganiajac tragarzy.Zwijano zagle.Zagle.- To straszna choroba, ta milosc - ciagnela Branwen, tez przygladajac siezaglom korabia.- La maladie, jak mówia ci z poludnia, z glebi ladu.La maladied'espoir, choroba nadziei.Samolubne zaslepienie, czyniace krzywde wszystkimdookola.Kocham cie, Morholcie, w samolubnym zaslepieniu.Nie martwi mnie losinnych, których moge niechcacy wplatac w moja milosc, skrzywdzic i podeptac.Czy to nie straszne? A jezeli odpowiesz uczuciem na moje uczucie.Dobrze siezastanów, Morholcie, zanim mi odpowiesz.Zagle.- Jestesmy jak Tristan i Iseult - powiedziala Branwen, a glos zalamal sie jejniebezpiecznie.- La maladie.Co z nami bedzie, Morholcie? Co sie z namistanie? Czy i nas polaczy ostatecznie dopiero krzak glogu lub dzikiej rózy,który wyrosnie z grobowca z berylu, by oplesc galazkami drugi grobowiec, ten zchalcedonu? Czy warto? Morholcie, dobrze sie zastanów, zanim mi odpowiesz.Nie mialem zamiaru sie zastanawiac.Sadze, ze Branwen wiedziala o tym.Widzialem to w jej oczach, gdy odwrócila ku mnie twarz.Wiedziala, ze przyslano nas do Carhaing, bysmy uratowali legende.I zrobilismyto.Najpewniejszym sposobem.Zaczynajac nowa.- Wiem, co czujesz, Branwen - powiedzialem, patrzac na zagle.- Bo ja czujedokladnie to samo.To straszna choroba.Straszna, nieuleczalna la maladie.Wiem, co czujesz.Bo ja równiez zachorowalem, dziewczynko.Branwen usmiechnela sie, a mnie wydalo sie, ze slonce przedarlo sie przezniskie chmury.Taki byl ten usmiech, wierzcie lub nie.Uderzylem konia ostrogami.- I na pohybel zdrowym, Branwen!Zagle byly brudne.Tak mi sie przynajmniej wydawalo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]