[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znalaz³szy w niej pojêtn¹ i zrêczn¹ pomocnicê, w lot spe³niaj¹c¹polecenia, Blood zaj¹³ siê mê¿czyzn¹, z mi³oœci do którego ta m³odziutkahidalga z wielkiego rodu Sotomayorów najwyraŸniej pali³a za sob¹ mosty.Ostro¿nie, delikatnie przemy³ bark i sine brzegi rany, wci¹¿ jeszcze brocz¹cejkrwi¹.Z trzymanej przez Alcatrace'a apteczki w koñcu wygrzeba³ wyci¹g z arnikii obficie zla³ nim ranê.Efekt by³ piorunuj¹cy.Fairfax ockn¹³ siê jakoparzony.- Na ogieñ piekielny! - wrzasn¹³.- Przysma¿acie mnie czy co, do cholery?- Cierpliwoœci, mój panie.Taka kauteryzacja* goi ranê.Cierpliwoœci.Panna objê³a g³owê pacjenta ramieniem, podtrzymuj¹c go i tul¹c.Musnê³a wargamispocone czo³o.- Mój biedny Jorgito - wyszepta³a.Mrukn¹³ za ca³¹ odpowiedŸ i zamkn¹³ oczy.Blood podar³ p³Ã³tno na banda¿e.Po³o¿y³ tampon na ranê, obwi¹za³ tampon banda¿em, a potem drugim unieruchomi³lew¹ rêkê na temblaku.Alcatrace przyniós³ czyst¹ koszulê i wspólnie za³o¿ylij¹ przez g³owê rannemu, pozostawiaj¹c lewy rêkaw pusty.Operacja by³askoñczona.Blood poprawi³ poduszki.- Proszê spaæ w tej pozycji.I unikaæ zbêdnych ruchów.Je¿eli nie damy ci siêruszaæ, najdalej za tydzieñ wrócisz do zdrowia.Niewiele brakowa³o.Dwa caleni¿ej i w tej chwili szykowalibyœmy tobie zupe³nie inne ³o¿e.Mia³eœ szczêœcie,nie ma co.- Szczêœcie? Niech mnie piek³o poch³onie!- Chyba nawet mia³byœ za co podziêkowaæ.O ile Fairfax w odpowiedzi na tê ³agodn¹ wymówkê wymrucza³ tylko jakieœprzekleñstwo, panna poderwa³a siê jak uk³uta.Ponad w¹sk¹ koj¹ ujê³a obied³onie Blooda w swoje rêce.Na bladej, smutnej buzi odmalowa³o siê uniesienie.Wargi i g³os jej dr¿a³y.- Pan by³eœ tak dobry, tak dzielny, tak szlachetny.Zanim odgad³, co ona zamierza, unios³a jego d³onie do ust i obie je uca³owa³a.Wyrwa³ rêce, protestuj¹c gwa³townie.Uœmiechnê³a siê do niego smutnymuœmiechem.- Czy¿ nie s¹ godne uca³owania te rêce? Czy¿ nie one ocali³y ¿ycie memuJorgito? Czy¿ nie one zaleczy³y jego rany? Do koñca ¿ycia bêdê je wielbiæ.Dokoñca ¿ycia bêdê im wdziêczna.Kapitan Blood mia³ swoje zdanie na ten temat.Nie zachwyci³ siê Jorgitem.Niskie, cofniête, ma³pie czo³o, szerokie usta i wulgarny jêzyk nie budzi³yzaufania, choæ od biedy mo¿na by okreœliæ tê jego twarz jako przystojn¹ na swójpospolity, ¿eby nie powiedzieæ prostacki sposób.By³a to twarz grubokoœcista, oœmia³o zarysowanym nosie, wydatnych koœciach policzkowych, mocno wysuniêtejszczêce.Lat nie móg³ Jorgito liczyæ wiêcej ni¿ ze trzydzieœci.Pod badawczymwzrokiem Blooda spuœci³ cokolwiek za blisko osadzone, bladoniebieskie oczy iwyb¹ka³ spóŸnione podziêkowanie, o której to powinnoœci przypomnia³ mu wybuchpanny.- Przysiêgam, ¿e jestem pañskim dozgonnym d³u¿nikiem.Psiakrew! To dla mnie nienowina, Bóg mi œwiadkiem.Zawsze by³em czyimœ d³u¿nikiem, od kiedy siêgampamiêci¹.Ale ten d³ug - niech mnie szlag trafi! - to zupe³nie co innego.Gdybyœ pan tylko nadzia³ mi jak kurczaka na szpikulec tego rajfura, co da³nogê, by³bym jeszcze dozgonniej wdziêczny.Œwiat by siê doskonale obszed³ bezdon Serafina de Sotomayora.Bodaj go szlag!- Senor Jesus! No digas eso, ¹uerido! - prêdko i ostro ofuknê³a go ma³ahidalga.- Nie wa¿ siê mówiæ takich rzeczy, mój kochany.Pog³aska³a Jorgita po policzku, ¿eby z³agodziæ mu burê.- Przenigdy.Gdyby taksiê sta³o, zawsze mia³abym wyrzuty sumienia.Umar³abym gdyby przelano krewmojego brata.- A co z moj¹ krwi¹? Nie doœæ jej przela³ ze swoimi cholernymi zbirami? I czynie zamierza³ przelaæ wszystkiej, pieprzony morderca?- Querido - przemówi³a ³agodnie jak do dziecka.- On wyst¹pi³ w mojej obronie.Uwa¿a to za swój obowi¹zek.Nigdy bym mu nie wybaczy³a, gdyby ciê zabi³.Wiesz,¿e to by mi z³ama³o serce.Ale ja rozumiem Serafina.Och, podziêkujmy Bogu.Bogu i temu jak¿e dzielnemu szlachcicowi, ¿e nie sta³o siê nic gorszego.W tym momencie Tim, wielki, rudow³osy szyper wpad³, ¿eby zobaczyæ, jak ma siêpan Fairfax i zameldowaæ, ¿e le¿¹ na kursie, ¿e „Czapla" ¿wawo idzie ze sta³ym,po³udniowym wiatrem, i ¿e La Hacha zosta³o ju¿ kilkanaœcie mil za ruf¹.- Wiêc wszystko dobre, co siê dobrze koñczy, kapitanie.I musimy znaleŸækwaterê dla d¿entelmena, który przyby³ z panem na pok³ad.Ka¿ê powiesiæ muhamak w pentrze.Zajmij siê tym, Alcatrace.Pronto! Yamos! - wyprawi³ Murzyna ztym zadaniem.Fairfax z na wpó³ przymkniêtymi powiekami spoczywa³ na poduszkach.- Wszystko dobre, co siê dobrze koñczy - powtórzy³.Rozeœmia³ siê cichutko, aBlood zauwa¿y³, ¿e ilekroæ Fairfax siê œmieje, szyderczy grymas wykrzywia jegoniewyparzone usta.Teraz, kiedy sobie le¿a³ wygodnie i usta³o krwawienie, zka¿d¹ chwil¹ czu³ siê coraz lepiej na ciele i umyœle.Uj¹³ spoczywaj¹c¹ napoœcieli d³oñ panny.- Tak.Wszystko dobre, co siê dobrze koñczy.Przechowasz klejnoty, go³¹beczko?- Klejnoty?Drgnê³a i zapar³o jej dech, i na chwilê œci¹gnê³y siê jej brwi w zamyœleniu.Niespodziewanie z³apa³a siê za serce i z wystraszon¹ min¹ skoczy³a na równenogi.- Klejnoty?Fairfax obróci³ g³owê i zmierzy³ dziewczynê od stóp do g³Ã³w spojrzeniem nagleszeroko otwartych, bladoniebieskich oczu.- Co jest? - zakraka³.- Schowa³aœ je? Zadr¿a³a jej warga.- Valga me Dios! Musia³am upuœciæ szkatu³kê, kiedy dogoni³ nas Serafino.Zapad³a d³uga, martwa cisza w rodzaju tych, które, jak Blood wyczuwa³,zwiastuj¹ burzê.- Upuœci³aœ szkatu³kê! - rzek³ Fairfax nie wró¿¹cym nic dobrego, cichym g³osem.Z opad³¹ szczêk¹ gapi³ siê na ni¹ zbarania³ym wzrokiem.- Upuœci³aœ szkatu³kê?- Zimny ogieñ poma³u rozgorza³ w bladoniebieskich oczach.- Powiadasz, ¿eupuœci³aœ szkatu³kê? -Tym razem g³os mu siê podniós³ i za³ama³.- Szlag mnietrafi! Nie do wiary! Psiakrew! Nie mog³aœ jej upuœciæ.Porazi³ j¹ tym niespodziewanym wybuchem wœciek³oœci.Podnios³a na niegowylêknione oczy.- Z³oœcisz siê, Jorgito - wyj¹ka³a.- Ale nie wolno ci siê gniewaæ.Toniesprawiedliwe.Przypomnij sobie, co siê sta³o.Straci³am g³owê.Grozi³a ciœmieræ.Co wtedy znaczy³y klejnoty? No i upuœci³am szkatu³kê.Nie wiedzieækiedy.By³eœ ranny i myœla³am, ¿e pewnie zginiesz, wiêc jak mog³am wtedypamiêtaæ o klejnotach? Rozumiesz Jorgito? Po prostu zgubi³am je.Ale one nicnie znacz¹.Mamy siebie.One siê nie licz¹.Niech id¹ precz.Nieœmia³o spróbowa³a obj¹æ go za szyjê.Odtr¹ci³ jej rêkê w szewskiej pasji.- Nic nie znacz¹! - rykn¹³, ju¿ nie panuj¹c nad sw¹ niewyparzon¹ gêb¹.- ¯ebymtak zdech³! Siejesz gdzieœ fortunê, wsadzasz trzydzieœci tysiêcy dukatów w dupêpsu i mówisz, ¿e to siê nie liczy.A idŸ¿e do wszystkich diab³Ã³w, dziewucho!Jeœli to siê nie liczy, to powiedz mi, co siê liczy?Blood uzna³, ¿e pora siê wmieszaæ.Delikatnie, acz bardzo zdecydowanieprzycisn¹³ rannego z powrotem do poduszek.- Uspokoisz siê wreszcie, krzykaczu? Nie doœæ ju¿ upuœci³eœ sobie krwi jak najeden wieczór?Fairfax szarpn¹³ siê i nie przestawa³ szaleæ z wœciek³oœci.- Uspokoiæ siê? Do jasnej cholery! Nic nie rozumiesz.Jak mogê siê uspokoiæ?Mam byæ spokojny, kiedy ta ma³a idiotka.Nie pozwoli³a mu dokoñczyæ.Wyprostowa³a siê sztywno.Wargi ju¿ jej nie dr¿a³y,oczy zrobi³y siê czarniejsze od nocy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]