[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie zna³a równie¿ siebie i w tym¿yciu.– Co zrobi³eœ mojej siostrze?– Ona œpi.– Czy siê zbudzi?– Ju¿ nie taka jak by³a.ZnajdŸ dla niej imiê.Ch³opiec zastanawia³ siê przez chwilê, stoj¹c przy samochodzie króla nafty,rozleg³esiedzenia obite bia³¹ skór¹ wszystkim s³u¿y³y do tego samego celu.– Nie jestem pewien, czy zrobi³eœ jej przys³ugê.Ona bardzo ciê kocha³a.– Strze¿cie siê ognia – powiedzia³ obcy.Dobieg³y ich w³aœnie krzyki, wiêc ch³opiec siê odwróci³ i po chwili wahania –chcia³jeszcze czegoœ siê dowiedzieæ – poœpieszy³ gasiæ razem z innymi, bo plac by³gêstozastawiony samochodami.Obcy odchodz¹c ogl¹da³ niewidoczne ju¿ œlady, ale jerozumia³.Wiedzia³ równie¿, ¿e ci wszyscy nie umieli wyartyku³owaæ przyczyn, niepotrafiliodpowiedzieæ, dlaczego uparcie zbieraj¹ siê tutaj, na placu, gdzie ju¿ siê nieodbywaj¹festiwale wolnej muzyki, a ci, którzy graj¹, s¹ nasi, i robi¹ to dla nas, zmi³oœci, i czuj¹ tak,jak my, wiêc ¿ywimy poczucie wiêzi i wspólnoty, jesteœmy bezpieczni i mamyznaczenie.Akiedy festiwal zostaje bez naszej wiedzy sprzedany, nasi piosenkarze s¹oszukani i my, mimo¿e to siê dzieje rzekomo dla nas, jesteœmy bici jak zwierzêta w imiê czegoœinnego, jakichœpieniêdzy, by ktoœ nie poniós³ strat, bo nas kupi³, a my mamy tylko rozci¹gaæwargi i siêœmiaæ, raczej nie za g³oœno, i trzeba klaskaæ, ale w odpowiednich momentach, boi tokosztuje; wtedy czujemy, ¿e jest to okropne œwiñstwo i œwiat ju¿ d³u¿ej niemo¿e taki byæ.Obcy siê nie ogl¹da³.Kobieta wbieg³a do mieszkania i zatrzasnê³a za sob¹ drzwi, nie zamknê³y siê,pchnê³a jeponownie, ju¿ id¹c przez przedpokój i wyci¹gaj¹c rêkê za siebie.Nie odwracaj¹csiê stanê³a,w¹tpi¹co krzywi¹c usta, „nikt nie wejdzie, na pewno”.Patrzy³a na ciemnyprzedpokój,pragn¹c, by mrok sta³ siê kwasem, który rozpuœci jej cia³o, by przesta³aistnieæ ca³kowicie,wraz z bólem, którego doœwiadcza.„Niech mnie zgwa³c¹ albo zabij¹”, zanurzy³asiê powoli wciemnoœæ, ale nie zaczê³a znikaæ i musia³a wejœæ do jasnego pokoju, gdziewszystko by³owyraŸniejsze mimo zaci¹gniêtych zas³on.Stara³a siê nie patrzeæ na materac napod³odze i narozrzucon¹ na nim poœciel, ukazuj¹c¹ ostatni ich ruch, rankiem najpierw onawsta³a s³ysz¹cdzwonek, on jeszcze spa³, otula³a go ko³dra, teraz le¿y zsuniêta.„Praca, tak, trzeba pracowaæ”, to zawsze by³o skutecznym lekiem na wszystko,popatrzy³ana sw¹ bibliotekê twardych dysków i le¿¹cy na nich zamek, pochyli³a siê,butelka sta³ajeszcze na pod³odze.„Praca, to bez sensu”, usiad³a, odkrêci³a powoli nakrêtkê,„po copracowaæ tak szaleñczo, dla pieniêdzy, oczywiœcie, a one mi do czego, na piêknesukienki,perfumy, samochód, mo¿e wakacje, ale dok¹d pojechaæ i po co, œwiat wszêdziejest tak samosmutny, status spo³eczny, taak, nic nie jest wa¿ne, niczego siê nie chce”.Wypi³a trochê, alealkohol by³ cierpki, czu³a go w ustach niby czerwone metalowe iskry, prze³knê³ai wtedy nienamyœlaj¹c siê ju¿, podbieg³a do wideofonu.Kiedy zwalista sylwetka re¿ysera wype³ni³a ekran, przestraszy³a siê, by³ silny,na pewnozboczony, ale to dobrze, wype³ni j¹ brud i cierpienie i tamto zostanie zabite.Sta³a tak, bywidzia³ poœciel na ³Ã³¿ku, powtarzaj¹c¹ sylwetkê nieobecnego, jakby ju¿ nawetjego wzrokmóg³ to skaziæ.Dwaj w kolorowych ponchach stali przed wysokim gmachem ze sztucznego marmuru,sylabizuj¹c s³owa ze skromnej tablicy, umieszczonej nieco z boku za szklanymgankiem zlœni¹cych szyb: „Instytut Matki i Dziecka”.– To nie mo¿e byæ tutaj – rzek³ ni¿szy, o ciemniejszej skórze, stoj¹c z g³ow¹spuszczon¹,nieco bokiem do budynku, jego palce trzyma³y kurczowo tkaninê na piersi.– Toinstytutnaukowy, a nie sklep, gdzie kupi¹ wszystko nie pytaj¹c, jak mówi³ poœrednik.Drugi, wy¿szy, ze z³otym zêbem, opar³ rêce po obu stronach tablicy.18– On, kurwa, mówi³, ¿e tu mo¿emy sprzedaæ spermê
[ Pobierz całość w formacie PDF ]