[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kurde, za ten szmal nawet na Malediwy! Obóz, ostatni przed szczytem, przedostatni w ogóle na Kili, tym razem dziwny, choć właściwie każdy camp był inny: płaskowyż, w krzewach i drzewach, platforma obok wąwozu, a teraz w głazach.Każdy namiot stał samotnie, otoczony grupą wyższych od niego skał.Rozważam warianty postępowania: spakujemy się teraz i spróbujemy zdrzemnąć przed szturmem czy najpierw drzemka, potem pakowanie? Co lepsze?– Iwa?– Tak, skarbelku?No, to lubię.– Jaki mamy plan? Zbieramy się teraz czy drzemeczka?– Jeśli chcesz, to się zdrzemnij, ja teraz nie zasnę.– Podeszła i pocałowała mnie, nie przelotnie, ale i nie namiętnie.– Ja i tak się umówiłam z dziewczynami, mamy takie tam, swoje.Zrobiła cztery kroki i zniknęła za skałą.Nawet mi się nie chciało zobaczyć, do którego namiotu poszła.Pomyślałem, że spróbuję pośredniej metody – położę się, a organizm sam podpowie, co woli: drzemkę czy aktywność.Wyjąłem aparat i zrobiłem kilka zdjęć, pierdzielone akumulatory wysiadały na wyścigi, na dodatek aparat działał, jakby był zanurzony w kisielu.Na szczęście Mawenzi, jeden ze szczytów Kili, był widoczny jak na dłoni i nie zamierzał się przesuwać ani uciekać.Zrobiłem mu kilka zdjęć, poszarpana grupa szpikulców w niczym nie przypominała śpiącego smoka, chyba że to sterczały ku niebiosom jego szpony albo kolce na głowie.* * *Tisa– Masta?– Yes?– It’s time!Krzyś popatrzył na zegarek, dwudziesta pierwsza pięćdziesiąt.Jakby trochę za wcześnie.– OK.I’m going!Ziewnął, przeciągnął się, obmacał otoczenie w poszukiwaniu czołówki, mocne diodowe światło rzucało na ściany namiotu gęste, soczyste cienie.Wysunął się do przedsionka, rzucił okiem na plecaki, oba wypatroszone do niezbędnego, ale koniecznego do szturmu minimum, czekały grzecznie na sygnał do wymarszu.Sygnał nadszedł.Krzyś wysunął się z namiotu.Dokoła panowały ciemności.Tylko gwiazdy nad głową, wyrojone jak na zamówienie.Zimno.I ktoś z włączoną czołówką, kurtyna blasku skutecznie przesłania twarz.Jak jest po angielsku za wcześnie? Too quick? Too early? Tak!– Eee.Isn’t too early? Paul said: eleven o’clock.Z prawej szurnęła czyjaś noga na kamieniu.Krzyś chciał popatrzeć w tym kierunku, ale nie dokończył ruchu.Nagle sparaliżował go jakiś trzask, nieprzyjemny trzask pękającej w pobliżu tafli lodu wypełnionej bąbelkami powietrza.Ocknął się i rozkaszlał od razu.Wylana na twarz woda wpłynęła do ust i wraz z oddechem została wciągnięta do płuc.Poderwał się, przewrócił na bok, w głowie mu huczało, ale na razie najważniejsze było pozbycie się wody z tchawicy.W końcu mu się to udało.Ktoś mocno chwycił go za ramię i przewrócił znowu na plecy.Ogłuszyli mnie?! Kto? Kto, do chuja-wałka?!Namiot – namiot-jadalnia dla nich, namiot-sypialnia dla dzikich.Leżał na folii, pod głową czuł coś twardego, ale nie kamień.Ręce miał owinięte kilkoma pasmami jakiejś szmaty, dłonie spuchły i zsiniały.Nogi były spętane podobnie, tylko szmatą innego koloru, w kolanach i kostkach.Po prawej siedzieli Paul i Gilbert, za nimi sterczała śmiesznie, zawsze go to śmieszyło, udrapowana kominiarka na czubku głowy Georga.Z lewej było czterech, ale rozpoznał jedynie Rasta, chyba najwyższego w grupie Murzyna z dredami, co drugi dzień w rastafariańskim berecie w zielono-żółto-czerwone pasy.Serce Krzysia zatłukło szaleńczo, przez głowę przemknęła burza postrzępionych, podartych, zmieszanych myśli: Mnie.dlaczego? czy ja komuś? zabiją.zrobiłem.skurwysyny czarne.boli.niemożliwe.film.obudzę się, i będzie.Iwonka!.sen, o Boże!– Czego chcecie?What do you want? Na bardziej skomplikowane pytania nie pozwalał ani ból głowy, ani strach, ani marna znajomość angielskiego.Gilbert sięgnął bez słowa do wewnętrznej kieszeni kamizelki, wyjął piersiówkę Krzysztofa, uniósł ją w bezgłośnym toaście i łyknął
[ Pobierz całość w formacie PDF ]