[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lord Marbon, skoro ju¿ siê ruszy³, nie stawia³ ¿adnegooporu, tylko wpe³z³ w ciemnoœæ.Gdy znikn¹³ za jej zas³on¹, m³odzieniec wtr¹ci³g³owniê w skaln¹ szczelinê i pod¹¿y³ za swym panem.Briksja, nie maj¹c wcale zamiaru pozostawaæ pod ziemi¹, kiedy znana by³a drogana zewn¹trz, posz³a ich œladem.W¹ski korytarz by³ krótki.Po chwili znaleŸlisiê w g³ê­bokim cieniu tworzonym przez kilka drzew i krzewów skrywaj¹cych dziurê w ziemi,z której siê wy³onili.Byli teraz wysoko na pó³nocnym stoku otaczaj¹cych dolinêwzgórz.Przycupnêli pod os³on¹ zaroœli.Briksja omiot³a wzrokiem stoj¹c¹ w dolewie¿ê.W jednym z w¹skich okienek migota³o s³abe œwiat³o - zatem wewn¹trz nadalpali³ siê ogieñ.Ujrza³a piêæ kud³atych zaniedbanych kuców, takich, na których- je¿eli mieli doœæ szczêœcia - jeŸdzili zbójcy.- Piêciu.- pos³ysza³a obok siebie cichy szept m³o­dzieñca.On tak¿e siêwychyla³, dotykaj¹c ³okciem jej ramienia.- Mo¿e wiêcej - odpar³a z pewn¹ satysfakcj¹.- Nie­które bandy maj¹ wiêcejludzi ni¿ koni.- Znów wyruszymy w góry - rzek³ ponuro.- Albo na Od³ogi.Briksji, choæ tego wcale nie chcia³a, udzieli³o siê coœ z jego zniechêcenia.Nie podoba³o jej siê, ¿e musi myœleæ o kimœ prócz siebie, ale jeœli tych dwóchmia³o zamiar wêdrowaæ dalej bez ¿adnych zapasów ¿ywnoœci i, jak siê domyœla³a,bez umiejêtnoœci ³owieckich, by³o ju¿ po nich.Dra¿ni³o j¹, ¿e to coœ dziwnienie daj¹ce jej spokoju, co siê w niej zalêg³o, nie pozwala³o jej zostawiæ ichlosowi.- Czy twój pan nie ma ¿adnych krewnych, którzy mogliby mu udzieliæ schronienia?- spyta³a.- Nie.On.on nie zawsze by³ dobrze widziany wœród tutejszego cherlawegoludu.W jego ¿y³ach p³ynie inna krew.i c h krew.- Dla Dolinian o n i,oznacza³o tylko jedno - tamtych obcych, którzy niegdyœ w³adali ca³¹ t¹ ziemi¹.- Oto kim on jest.I to zawsze by³o po nim widaæ.Nie zrozumiesz - znasz gojedynie takim, jaki jest teraz ­m³odzieniec mówi³ ¿arliwym szeptem, jakbyobawiaj¹c siê, ¿e nie zdo³a nad sob¹ zapanowaæ.- By³ wielkim wojow­nikiem; by³równie¿ uczonym mêdrcem.Wiedzia³ o rze­czach, o których innym panom w Dolinienawet siê nie œni³o.Potrafi³ wzywaæ ptaki i rozmawiaæ z nimi - sam widzia³em!Nie by³o konia, który nie przybieg³by do niego i nie pozwoli³ mu siê dosi¹œæ.Umia³ œpiewnymi zaklêciami sprowadziæ sen na rannego.By³em œwiadkiem, jakpo³o¿y³ d³onie na ranie a¿ czarnej z zaka¿enia i rozkaza³ cia³u wyzdrowieæ - itak te¿ siê sta³o! Ale nie by³o nikogo, kto tak samo uleczy³by jego, nikogo!M³odzieniec ukry³ g³owê w zgiêciu rêki.Le¿a³ spokojnie, ale przecie¿ Briksjaswoim pytaniem wzbudzi³a w nim przemo¿ny ból i poczucie straty.- By³eœ jego giermkiem?- Po œmierci Jartara nosi³em jego tarczê, tak.Jednak wedle prawa giermkiem niejestem.Choæ pewnego dnia mo¿e bêdê, jeœli wszystko pójdzie dobrze.Mój panwybra³ mnie spoœród dalekich krewnych jego matki.Ja.niemia³em widoków na jakiœ wielki maj¹tek.Mieliœmy zaledwie stra¿nicê nagranicy.Prócz mnie by³o jeszcze dwóch moich braci, a nie za mn¹ sta³o prawopierworódz­twa.Tak czy owak - to wszystko ju¿ stracone.Wszystko, tylko niemój pan, tylko nie mój pan!Mówi³ st³umionym g³osem, tr¹caj¹c j¹ ³okciem w ramiê.Briksja wiedzia³a, ¿etrudno mu znieœæ jej obecnoœæ, gdy¿ zna³a jego uczucia.Musi zostawiæ gosamego.Nie bêdzie zadawaæ wiêcej pytañ.Odwróciwszy siê, cichaczem opuœci³a dogodny punkt obserwacyjny.Jednak wmiejscu, gdzie zostawili lorda Marbona, nie by³o go! Rozejrza³a siê poœpieszniedoko³a ­nie by³o po nim œladu.- On znikn¹³!Na krzyk Briksji m³odzieniec pojawi³ siê przy niej b³yskawicznie, lekcewa¿¹czupe³nie, ¿e z do³u móg³by go ktoœ zobaczyæ.Briksja próbowa³a ch³opca z³apaæ iprzypom­nieæ o niebezpieczeñstwie.Ale nie zd¹¿y³a - ju¿ zapuœci³ siê w zaroœlapo drugiej stronie miniaturowej polany.Po prostu dla niego nie liczy³o siê nicprócz jego pana.Briksja pozosta³a na swoim miejscu.Teraz, gdy ju¿ wydostali siê szczêœliwie zpu³apki, jak¹ by³a wie¿a, nie widzia³a potrzeby d³u¿ej im towarzyszyæ.W ogóle¿adnej potrzeby.Có¿ z tego, kiedy po chwili, mimo uporczywego g³osu rozs¹dku,niechêtnie wprawdzie, ale pod¹¿y³a za m³odzieñcem.Nigdzie nie by³o równie¿ œladu Uty.Mo¿e kotka, w jakimœ sobie tylko znanymcelu, posz³a z lordem Mar­bonem.Briksja powoli przedziera³a siê przez krzaki,kieru­j¹c siê w tê sam¹ stronê co m³odzieniec [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • coubeatki.htw.pl