[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nawiązałem także stosunki innego rodzaju.Jedna z moich znajomych, pani Delestang, imponująca, posągowa piękność, zabierała mnie niekiedy do Prado na przedniej ławeczce powozu, w godzinach spacerowych eleganckiego towarzystwa.Pochodziła z południowej arystokracji.Jej wyniosłość i jak gdyby znużenie przypominały mi Lady Dedlock z Domu na pustkowiu Dickensa, książki mistrza, dla której mam od dzieciństwa taki podziw, a raczej tak głębokie i niewyrozumowane uczucie, że nawet jej słabe miejsca są mi droższe niż doskonałość w dziełach innych ludzi.Czytałem Dom na pustkowiu niezliczoną ilość razy, po polsku, po angielsku, ostatni raz całkiem niedawno, i przez dość zrozumiałą inwersję Lady Dedlock z książki przypominała mi bardzo panią Delestang.Jej mąż (siedziałem naprzeciw nich obojga) o cienkim, kościstym nosie i włoskiej, zupełnie bezkrwistej twarzy, jakby ujętej w klamry krótkich, klasycznych faworytów, nie miał w sobie nie ze wspaniałego wyglądu i uroczystej dworności Sir Leicester Dedlocka.Należał tylko do haute bourgeoisie i był bankierem, u którego otwarto mi skromny kredyt.Poza tym był takim zapalonym — nie, takim lodowatym, zakamieniałym rojalistą, że w potocznej mowie używał zwrotów współczesnych, powiedzmy, dobremu królowi Henri Quatre; a kiedy mówił o sprawach pieniężnych, rachował nie we frankach, jak pospolita, bezbożna horda porewolucyjnych Francuzów, lecz w przestarzałych i zapomnianych écus — trudno to sobie wyobrazić — jakby Louis Quatorze przechadzał się jeszcze po wersalskich ogrodach w królewskiej swej wspaniałości, a Monsieur de Colbert kierował sprawami marynarki.Musicie przyznać, że jak na bankiera dziewiętnastego stulecia była to dość urocza idiosynkrazja.Na szczęście w banku (zajmującym parter miejskiej rezydencji Delestangów na cichej, zacienionej ulicy) prowadzono rachunki w nowożytnej monecie, tak że bez żadnej trudności porozumiewałem się z poważnymi i pełnymi godności urzędnikami o przyciszonych głosach, legitymistami (przypuszczalnie); siedzieli za grubą kratą okien w wiecznym półmroku przy ciemnych, starodawnych pulpitach, pod wyniosłymi sufitami opartymi o ciężkie gzymsy.Wychodząc stamtąd, miałem zawsze wrażenie, że opuszczam świątynię jakiegoś bardzo poważnego, lecz na wskroś świeckiego kultu.I zwykle przy tej właśnie okazji spotykałem w wielkiej bramie wjazdowej siedzącą w powozie Lady Ded… chciałem powiedzieć Madame Delestang; spostrzegłszy mój podniesiony kapelusz, kiwała na mnie uprzejmie nakazującym ruchem, mówiąc z wesołą nonszalancją: „Venez done faire un tour avec nous”[17] — mąż jej zaś zachęcał mnie słowami: „C’est ca.Allons, montez, jeune łiomme.”[18] Wypytywał mnie niekiedy znacząco — lecz z wielkim taktem i delikatnością — jak spędzam czas i nigdy nie zapominał wyrazić nadziei, że pisuję regularnie do mego „szanownego wuja”.Nie taiłem bynajmniej, jak spędzam czas, i mam wrażenie, że moje naiwne opowiadania o pilotach i tym podobnych historiach bawiły Madame Delestang, o ile ta nieporównana kobieta mogła znajdować rozrywkę w paplaninie młokosa, bardzo przejętego nowymi przeżyciami wśród dziwnych ludzi i dziwnych warunków.Madame Delestang nie wyrażała nigdy swego zdania i mówiła bardzo mało, a jednak portret jej wisi w galerii mych poufnych wspomnień ze względu na pewien krótki, przelotny epizod.Pewnego dnia, gdy wysiadłem na rogu jakiejś ulicy, podała mi rękę i przytrzymała na chwilę moją dłoń w lekkim uścisku.Jej mąż siedział bez ruchu, patrząc prosto przed siebie, a ona pochyliła się naprzód i rzekła z leciutkim odcieniem przestrogi w swobodnym tonie: „II faut cependant faire attention a ne pas gater sa vie.”[19] Nigdy przedtem nie widziałem jej twarzy tak blisko.Serce mi załopotało; byłem potem zamyślony przez cały wieczór.No tak, właściwie trzeba uważać, aby nie popsuć sobie życia.Ale Madame Delestang nie mogła wiedzieć — nikt nie mógł wiedzieć — jak dalece niebezpieczeństwo to uważałem za wykluczone.VIICzy uniesienie pierwszej miłości można uspokoić, okiełzać, przemienić w zimną podejrzliwość za pomocą poważnego cytatu z dzieła o ekonomii politycznej? Pytam, czy to jest do pomyślenia? Czy to jest możliwe? Czyby to było słuszne? W chwili gdy stanąłem nad samym morzem, gdy miałem objąć ramionami swe modrookie marzenie, cóż mogła znaczyć dla mej młodzieńczej namiętności życzliwa przestroga, aby nie zmarnować życia? Było to najbardziej nieoczekiwane, a także i ostatnie z ostrzeżeń, jakich mi udzielono.Wypowiedziane w obliczu mej czarodziejki, wydało mi się bardzo dziwaczne — wydało mi się głosem ignorancji i głupoty.Ale nie byłem tak zatwardziały ani ograniczony, aby nie rozpoznać w owej przestrodze głosu dobroci.A przy tym sama mglistość ostrzeżenia — bo cóż może oznaczać zdanie: nie zmarnować życia? — przykuwała uwagę pozorem głębokiej mądrości.W każdym razie, jak już wspomniałem, słowa de la belle Madame Delestang dały mi do myślenia na cały jeden wieczór.Usiłowałem je zrozumieć, ale na próżno, gdyż nie pojmowałem życia jako przedsięwzięcia, które można źle poprowadzić.Lecz na krótko przed północą dałem pokój rozmyślaniom; nie nawiedzany przez żadne duchy przeszłości ani wizje tego, co miało nastąpić, szedłem o tej właśnie godzinie bulwarem wzdłuż Vieux Port do łodzi moich przyjaciół pilotów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]