[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mimo to duży palec u prawej stopy był obrzmiały od odmrożenia.Upadał ze zmęczenia, lecz zawsze było coś jeszcze nie zrobione.Nie mieli wody.Posługiwali się roztopionym śniegiem, bo studnie obmarzły lodem.Gotowanie strawy było nieomal niemożliwe, a jednak codziennie Tulloch nalegał, by wszyscy schodzili się razem na południowy posiłek dla przeciwdziałania rosnącej zmorze śmierci ciążącej nad ich życiem.O tej porze wysilał się na pogodny nastrój.Czasami grał wesołe melodie na gramofonie, który przywiózł ze sobą.Rozporządzał poza tym zapasem szkockich anegdotek, historyjek o łobuziakach z Tynecastle, z którego czerpał swobodnie.Niekiedy udawało mu się wywołać blady uśmiech na ustach Marii Weroniki.Porucznik Shon nigdy nie mógł zrozumieć sensu dowcipów, ale słuchał grzecznie, gdy mu je wyjaśniano.Niekiedy Shon spóźniał się nieco na posiłek.Domyślali się, że pociesza którąś z pięknych, ocalałych jeszcze pań, jednak puste krzesło zawsze stanowiło przykry widok dla ich napiętych nerwów.Z początkiem trzeciego tygodnia Maria Weronika poczęła zdradzać oznaki nerwowego załamania.Pewnego dnia podczas obiadu, gdy Tulloch biadał nad brakiem miejsca na podłodze w yamenie, rzuciła uwagę: - Gdybyśmy zabrali hamaki z ulicy Sieciarzy, moglibyśmy pomieścić podwójną liczbę pacjentów i to w dodatku o wiele wygodniej.Doktor przestał jeść i spojrzał na nią z aprobatą.- Dlaczegóż nie pomyślałem o tym wcześniej?To wspaniały pomysł!Zarumieniła się mocno pod wpływem jego pochwały, spuściła oczy i wracając do przerwanego na chwilę posiłku, spróbowała nabrać ryżu na widelec, lecz nie mogła.Ramię poczęło jej drżeć.Drżało tak gwałtownie, że jadło spadało z widelca.Nie mogła podnieść ani ziarna ryżu do ust.Spłonęła jeszcze bardziej aż po szyję.Kilkakrotnie powtórzyła próbę - daremnie.Siedziała z opuszczoną głową głęboko upokorzona.Potem wstała bez słowa i odeszła od stołu.Ojciec Chisholm zastał ją później przy pracy na oddziale kobiecym.Nigdy nie był świadkiem tak spokojnego i bezlitosnego zaparcia się.Spełniała przy chorych najniższe usługi, pracę, której nie podjąłby się najnędzniejszy chiński zamiatacz ulic.Rozdźwięk pomiędzy nimi stał się tak nieznośny, że nie śmiał spojrzeć na nią.Już od wielu dni nie przemawiał do niej wprost.- Matko przełożona!Doktor Tulloch sądzi.wszyscy sądzimy, że matka jest przepracowana.że któraś z sióstr powinna przyjść i matkę zastąpić.Zdołała odzyskać cień swej dawnej, chłodnej nieprzystępności, Jego uwaga podnieciła ją na nowo.Wyprostowała się.- Czy ojciec uważa, że nie wypełniam swego zadania?- Jestem daleki od tego.Praca matki jest wspaniała.- A zatem dlaczego ojciec chce mnie od niej odsunąć?Usta jej drżały.Odpowiedział niezręcznie: - Ze względu na matkę.Zdawało się, że jego ton dotknął ją do żywego.Powstrzymując łzy odpowiedziała z uniesieniem: - Proszę nie troszczyć się o mnie.Im mniej względów mi ojciec okaże, a da więcej pracy, tym lepiej będę się czuła.Musiał ustąpić.Podniósł wzrok, aby spojrzeć na nią, lecz jej oczy omijały go uparcie.Odszedł zasmucony.Śnieg po tygodniowej przerwie począł padać na nowo, padał i padał bez końca.Franciszek nigdy nie widział śniegu o płatach tak dużych i miękkich.Z każdym płatkiem śniegu przybywało ciszy.Domy były otulone cichą bielą.Ulice były zatarasowane zaspami, co utrudniało pracę i przyczyniało chorym cierpień.I znowu serce pękało mu z bólu.znowu.W tych bezkresnych dniach zatracił wszelkie poczucie czasu, miejsca i lęku.Gdy pochylał się nad umierającymi z głębokim współczuciem w oczach, usiłując im przynieść ulgę, błędne myśli tłoczyły się w oszołomionym mózgu.Chrystus przyobiecał nam cierpienie.życie na ziemi dano nam tylko dla przygotowania się do następnego.gdy Bóg zetrze wszelką troskę z naszych oczu, nie będzie więcej płaczu i żalu.Teraz zatrzymywali wszystkich nomadów przed murami miasta, odkażając ich i trzymając w kwarantannie aż do uzyskania pewności, że nie ma wśród nich osób zarażonych.Gdy wracali z pobudowanych naprędce szałasów, w których izolowano przybyszów, Tulloch przepracowany i rozjątrzony do ostateczności zapytał: - Czy piekło jest gorsze niż to?Poprzez mgłę znużenia, krocząc na oślep naprzód, Franciszek odpowiedział: - Piekło jest stanem, w którym zgasła wszelka nadzieja.Nikt z nich nie wiedział, kiedy epidemia poczęła tracić na sile.Nie było właściwie żadnej kulminacji ani żadnego ukoronowania ich wysiłków.Po prostu widome świadectwa śmierci przestały zalegać ulice.Najgorsze skupiska nor ludzkich leżały już spopielone na śniegu.Masowa ucieczka z północnych prowincji stopniowo przygasała.Było to tak, jakby wielka, czarna chmura nieruchomo wisząca nad nimi wreszcie potoczyła się z wolna dalej na południe.Tulloch wyraził swe uczucie jedynym, bezładnym, złośliwym zdaniem: - Twój Bóg tylko wie, czyśmy dokonali czegokolwiek, Franciszku.- urwał.Był wynędzniały i kulał ze zmęczenia, po raz pierwszy zdradzał oznaki bliskiego załamania się.Zaklął.- Napływ chorych do szpitala spadł dziś znowu.Odsapnijmy sobie, inaczej oszaleję.- Wieczorem obydwaj rozstali się po raz pierwszy na krótki czas ze szpitalem i udali się na wzgórze do misji, aby spędzić noc w domu kapłana.Było po dziesiątej i kilka gwiazd słabo migotało na ciemnym niebie.Doktor zatrzymał się pod szczytem pokrytego śniegiem wzgórza, na które wspięli się z wielkim wysiłkiem, patrząc na.miękkie zarysy misji, rozświetlone białością bijącą od ziemi.Odezwał się niezwykle spokojnie: - Bardzo miłe siedlisko urządziłeś tutaj, Franciszku, i nie dziwię się, że walczyłeś tak ciężko, aby uchronić swoje pędraki od niebezpieczeństwa.Jeśli ja w ogóle czymkolwiek do tego się przyczyniłem, jestem szalenie rad.- Usta zadrgały mu.- Musi być przyjemnie spędzać tu dni z tak piękną kobietą jak Maria Weronika.Kapłan znał swego przyjaciela zbyt dobrze, aby się mógł obrazić.Odpowiedział z wymuszonym, bolesnym uśmiechem: - Obawiam się, że ona nie poczytuje sobie tego za przyjemność.- Czyżby?- Musiałeś chyba spostrzec, że brzydzi się mną.Nastąpiła przerwa.Tulloch obrzucił go dziwnym spojrzeniem.- Twoją najbardziej ujmującą cnotą, mój święty mężu, był zawsze ów aż przykry brak wszelkiej próżności.- Ruszył naprzód.- Chodźmy do środka i napijmy się ponczu.To jednak nie było byle co: przegryźć się przez tę plagę aż po jej widoczny już kres.Podnosi to człowieka niejako ponad poziom bydląt, lecz nie próbuj pastwić się nade mną tym argumentem dla udowodnienia mi istnienia duszy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]