[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.SR188Podczas d ł ugich godzin wieczornych rozwa ż a ł a problem.Daxobieca ł , ż e je ś li zabierze j ą do siebie, to nie zrobi nic, co by by ł o sprzecznez jej zasadami.Ufa ł a mu.Nigdy by jej nie zmusi ł ani w ż aden inny sposóbnie sk ł oni ł wbrew jej woli do tego, ż eby z nim posz ł a do ł ó ż ka.To raczejsobie nie dowierza ł a.Przez ca ł y ubieg ł y tydzie ń w poczuciu winy wyci ą ga ł a zdj ę ciaMarka, pisa ł a listy do jego matki, przegl ą da ł a dzienniki i bruliony zeszko ł y, usi ł uj ą c przekona ć sam ą siebie, ż e w dalszym ci ą gu go kocha.Mimo to nie by ł a w stanie przywo ł a ć nic wi ę cej, jak tylko dwuwymiarowywizerunek na papierze.Mark przesta ł by ć cz ł owiekiem z krwi i ko ś ci, zprawdziwym sercem w piersi, z jego w ł asnym g ł osem i zapachem.Jak d ł ugo jeszcze b ę dzie si ę czepia ł a tych czu ł ych wspomnie ń ? To,ż e Mark jeszcze ż yje, by ł o prawie niemo ż liwe.Czy zamierza traci ćm ł odo ść , mi ł o ść , ż ycie, wmawiaj ą c sobie, ż e jej upór to sprawa honoru?Sama przed sob ą szczerze przyznawa ł a, ż e kocha Daksa.I nie by ł a toszczeni ę ca fascynacja, tylko mi ł o ść dojrza ł ej kobiety, odarta zromantycznych iluzji, ból i rozterka, nieod łą cznie towarzysz ą ceprawdziwemu uczuciu.Nie s ą przecie ż dzie ć mi nie ś wiadomymi trudno ś ci,jakie ich czekaj ą.Keely mia ł a jednak nadziej ę , ż e nie zabraknie im hartu,ż eby tym przeciwno ś ciom stawi ć czo ł o.W tym nastroju podj ęł a decyzj ę.Sp ę dzi weekend u Daksa.Nieb ę dzie ani agresywna, ani oporna, ale z mi ł o ś ci ą odpowie na okoliczno ś ci,jakie si ę nadarz ą.Oboje b ę d ą wiedzieli, kiedy i czy nadesz ł a w ł a ś ciwapora.Z zapa ł em rzuci ł a si ę do szafy, ż eby wybra ć stosowne ubranie.Przeja ż d ż ki konne, w ę dkowanie, spacery - wszystko, co mieli razem robi ć ,189SRstan ęł o jej przed oczami, kiedy k ł ad ł a wybrane rzeczy obok otwartejwalizki.Dwa dni? W pó ł godziny mia ł a gotowy zapas garderoby, który byjej z powodzeniem wystarczy ł na dwa tygodnie.Telefon zadzwoni ł za dziesi ęć dwunasta.Dax najwyra ź niej nie móg łwytrzyma ć ! Serce skoczy ł o jej w piersi.Nie móg ł si ę doczeka ć jejodpowiedzi, tak samo jak ona nie mog ł a si ę doczeka ć , ż eby mu jejudzieli ć.Podnios ł a s ł uchawk ę i zawo ł a ł a:- Tak, tak, tak.Jad ę !Zaleg ł a cisza, po czym odezwa ł si ę kobiecy g ł os:- Bardzo przepraszam, czy to Keely Williams? -G ł os by ł znajomy.- Tak - odpowiedzia ł a ostro ż nie.- Keely, tu Betty Allway.- Betty! - wykrzykn ęł a speszona, zastanawiaj ą c si ę jednocze ś nie, jaksi ę z tego wyt ł umaczy.Ale w ł a ś ciwie dlaczego mia ł aby si ę t ł umaczy ć ?Ca ł e to poczucie winy jest zupe ł nie nieuzasadnione.Postanowi ł a z tymsko ń czy ć.Zanim jednak zd ąż y ł a cokolwiek powiedzie ć ,w zwykleprzyjacielskim i swobodnym g ł osie Betty wyczu ł a napi ę cie.- Keely, mam dla ciebie wiadomo ść.Keely opad ł a na ł ó ż ko powoli, jak balon, z którego uchodzi gaz.Jejwzrok pow ę drowa ł prosto do stoj ą cego na pó ł ce zdj ę cia Marka.- Tak, s ł ucham?- Z d ż ungli w Kambod ż y wysz ł o dwudziestu sze ś ciu m ęż czyzn.Zg ł osili si ę do obozu uchod ź ców Czerwonego Krzy ż a.Czerwony Krzy żzawiadomi ł nasze w ł adze wojskowe, które uzyska ł y pozwolenie na190SRzabranie ich stamt ą d.Najpierw maj ą ich dostarczy ć do Niemiec, gdzie ciludzie przejd ą pierwsze badania.W ł a ś ciwie ju ż tam s ą.Pojutrze maj ą ichprzewie źć do Pary ż a.Zostali ś my zaproszeni, ż eby wzi ąć udzia ł wpowitaniu.Cisza, jaka zapad ł a, by ł a d ł uga i niemal namacalna.Berty cierpliwieczeka ł a, a ż do Keely w pe ł ni dotrze ta informacja i przyjació ł ka wyci ą gniez niej odpowiednie wnioski.Kiedy Keely si ę wreszcie odezwa ł a, jej glos by ł zachrypni ę ty.- Czy Mark.- Nie ujawniono jeszcze ż adnych nazwisk.Nie jestem nawet pewna,czy wszyscy zostali zidentyfikowani.Jak mo ż esz sobie z pewno ś ci ąwyobrazi ć , niektórzy z nich s ą zag ł odzeni i chorzy.Wiem jedynie, ż e jestich dwudziestu sze ś ciu.- Kiedy si ę o tym dowiedzia ł a ś ?- Jak ąś godzin ę temu.Zadzwoni ł do mnie genera ł Vanderslice zPentagonu.Wysy ł aj ą oficjaln ą delegacj ę ze Stanów Zjednoczonych.Specjalnym samolotem maj ą lecie ć przedstawiciele Departamentu Stanu,Kongresu, wojska, ty, ja i przedstawiciele Stowarzyszenia.No i oczywi ś cie starannie wybrana grupa dziennikarzy.Na razie,dopóki kondycja, zarówno psychiczna, jak i fizyczna tych m ęż czyzn si ęnie poprawi, maj ą pozosta ć w odosobnieniu.- Rozumiem.- Keely spojrza ł a na swoj ą r ę k ę i ze zdziwieniemstwierdzi ł a, ż e dr ż y gwa ł townie, jakby na skutek choroby Parkinsona.Podpachami i kolanami zrobi ł o jej si ę wilgotno od potu.Przesta ł a s ł ysze ć Berty - tak bardzo szumia ł o jej w uszach.SR191- Czy nie b ę dziesz mia ł a problemów z wyjazdem, Keely? My ś l ę , ż ezajmie nam to przynajmniej trzy, cztery dni.Nie wiem dok ł adnie ile.- N-nie.Oczywi ś cie, ż e nie.- Czu ł a, ż e zbiera jej si ę na p ł acz iprzytkn ęł a pi ęść do ust.- Czy nie s ą dzisz, Berty.- Nie wiem - odpowiedzia ł a Betty, intuicyjnie odgaduj ą c dalszy ci ą g.- Bez przerwy zadaj ę sobie to pytanie, czy jest w ś ród nich Bill, ale sk ą dmo ż na to wiedzie ć.Nie mia ł am nawet odwagi powiedzie ć o tym dzieciom,ż eby si ę nie uczepi ł y tej my ś li.Czterna ś cie lat oczekiwania na t ę chwil ę tokawa ł czasu.A teraz, kiedy nadesz ł a, boj ę si ę pozna ć prawd ę.T ł umacz ęsobie tylko, ż e oboj ę tne, kim s ą ci ludzie, trzeba si ę cieszy ć.- Tak, naturalnie - powiedzia ł a Keely s ł abym g ł osem.Przejecha ł a wroztargnieniu r ę k ą po oczach.Pod wp ł ywem s ł ów Betty poczu ł a skurczwszystkich mi ęś ni i teraz z najwy ż szym trudem próbowa ł a si ę rozlu ź ni ć.-Kiedy wyje ż d ż amy? Sk ą d?wieczorem.przygotowa ć psychicznie.liczy ć z tym, ż e b ę dzie ci ęż ko.- No to do zobaczenia na miejscu.Nie wiem jeszcze, kiedy przyjad ę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]