[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szukałam w pamięci twarzy, które widziałam na mieście czy w kościele, ale byłam przekonana, że nigdy, ale to nigdy nie widziałam tej kobiety.Słońce chyliło się ku zachodowi, a w wiejącym od rzeki wietrze czuło się wilgotny chłód.W ciągu godziny, czy może nawet wcześniej, będzie ciemno, a ja miałam doręczyć jeszcze jedną paczkę - panu Beresikowi.Znałam pana Beresika, ale tylko z nazwiska.Od lat żył z naprawiania sprzętu rolniczego.Jednakże kiedy powstała huta i kopalnia soli, ludzie w okolicy przestali uprawiać ziemię i pan Beresik stracił pracę.A niewiele osób miało w Hyde Bend samochody.Posiadanie ich w naszym mieście byłoby zresztą bezcelowe.Większość mieszkańców pracowała w pobliżu swoich domów.Samochód uważano więc po prostu za przejaw ekstrawagancji i symbol statusu społecznego.Nowy samochód budził więc taką samą sensację jak defilada.Ilekroć ulicą przejeżdżał jakiś buick czy ford z okazałą karoserią, lśniącym lakierem, zaokrąglonymi liniami i chromowanymi elementami, zarówno dzieci, jak i dorośli przystawali i gapili się jak na dziwo.Ale to były wyjątki.Bo większość aut w Hyde Bend przypominała graty, które wyglądały na jeszcze starsze niż w rzeczywistości.Jeździły wolno i głośno.Było kilka gigantycznych rdzewiejących sedanów i parę dwudrzwiowych coupe, ale wszystkie nosiły znamiona starości: uszkodzone zderzaki, wgniecione maski i brak kołpaków.Nawet te metalowe ciała okazały się nieodporne na niszczycielskie działanie zim Hyde Bend.Nawet one nie były bezpieczne.Nigdy w życiu nie jechałam samochodem i nie spodziewałam się, że to kiedykolwiek nastąpi.Za każdym razem kiedy widziałam jadący samochód, zastanawiałam się, jakby to było siedzieć tam w środku i czuć pod sobą przesuwającą się drogę.Nigdy jednak nie zadawałam sobie pytania, co sprawia, że samochód jedzie.Wiedziałam, że auta mają silniki, ukryte serca, za których sprawą się poruszają, ale nie miałam pojęcia, co poza tym je ożywia.I tak było do chwili, kiedy idąc do pana Beresika, zobaczyłam w trawie części samochodów i traktorów.Stare części, porozrzucane wszędzie dokoła i częściowo zagrzebane w ziemi, przypominały splądrowane cmentarzysko.Dom pana Beresika stał na płaskowyżu, na szczycie wzniesienia, z którego roztaczał się widok na bezimienną drogę, łączącą to miejsce z jedynym ośrodkiem cywilizacji w promieniu wielu kilometrów.Niski, rozłożysty budynek o wielu przybudówkach przypominał walące się zamczysko.Za nim rosła najeżona ściana sosen.Były to najbliższe miasta drzewa, które jak słupy milowe oddzielały nasz świat od tego, co rozciągało się za nim.Kiedy wdrapałam się na wzgórze, usłyszałam coś, co sprawiło, że serce we mnie zamarło.Szczekanie - głośne, gwałtowne, zajadłe.Znieruchomiałam na widok zgrai kilkunastu psów, które wypadły z położonej za domem szopy.Ruszyły przez porośnięty trawą grzbiet niepowstrzymaną rozszczekaną falą i rzuciły się na wysokie ogrodzenie z siatki, które ciągnęło się wzdłuż posiadłości, tworząc obszerny wybieg.Stojąc na tylnych łapach, szarpały za metalową siatkę, jakby chciały ją przegryźć.Nigdy nie widziałam takich zwierząt.Przypominały maszkarony z czaszkami znacznie większymi od mojej.Za każdym otwarciem groźnych paszcz błyskały białymi kłami.Zamarłam w bezruchu.Ledwie mogłam mrugnąć.Nagle otworzyły się drzwi frontowe domu.Na ganku pojawiła się niewyraźna męska postać.I to wystarczyło, by psy całkowicie ucichły.Część podbiegła do mężczyzny, reszta stała czujnie, nie spuszczając mnie z oka.- Cisza! - rozkazał mężczyzna po polsku.Psy już więcej nie wydały głosu.Mężczyzna zrobił krok do przodu i znalazł się w kręgu światła.Był to pan Beresik w sztywnej naciśniętej na oczy czapce i w kurtce myśliwskiej, zwisającej luźno z jego ramion.Jego budowa fizyczna nie była imponująca, ale władczy ton głosu nadawał mu królewski autorytet.- Nie zwracaj na nie uwagi - powiedział, przyzywając mnie ręką.Zrobiłam kilka niepewnych kroków do przodu i od tej chwili psy, nieruchome jak posągi, nie spuszczały ze mnie wzroku.A kiedy zbliżyłam się do domu, ruszyły za mną,Słońce chyliło się ku zachodowi, a w wiejącym od rzeki wietrze czuło się wilgotny chłód.W ciągu godziny, czy może nawet wcześniej, będzie ciemno, a ja miałam doręczyć jeszcze jedną paczkę - panu Beresikowi.Znałam pana Beresika, ale tylko z nazwiska.Od lat żył z naprawiania sprzętu rolniczego.Jednakże kiedy powstała huta i kopalnia soli, ludzie w okolicy przestali uprawiać ziemię i pan Beresik stracił pracę.A niewiele osób miało w Hyde Bend samochody.Posiadanie ich w naszym mieście byłoby zresztą bezcelowe.Większość mieszkańców pracowała w pobliżu swoich domów.Samochód uważano więc po prostu za przejaw ekstrawagancji i symbol statusu społecznego.Nowy samochód budził więc taką samą sensację jak defilada.Ilekroć ulicą przejeżdżał jakiś buick czy ford z okazałą karoserią, lśniącym lakierem, zaokrąglonymi liniami i chromowanymi elementami, zarówno dzieci, jak i dorośli przystawali i gapili się jak na dziwo.Ale to były wyjątki.Bo większość aut w Hyde Bend przypominała graty, które wyglądały na jeszcze starsze niż w rzeczywistości.Jeździły wolno i głośno.Było kilka gigantycznych rdzewiejących sedanów i parę dwudrzwiowych coupe, ale wszystkie nosiły znamiona starości: uszkodzone zderzaki, wgniecione maski i brak kołpaków.Nawet te metalowe ciała okazały się nieodporne na niszczycielskie działanie zim Hyde Bend.Nawet one nie były bezpieczne.Nigdy w życiu nie jechałam samochodem i nie spodziewałam się, że to kiedykolwiek nastąpi.Za każdym razem kiedy widziałam jadący samochód, zastanawiałam się, jakby to było siedzieć tam w środku i czuć pod sobą przesuwającą się drogę.Nigdy jednak nie zadawałam sobie pytania, co sprawia, że samochód jedzie.Wiedziałam, że auta mają silniki, ukryte serca, za których sprawą się poruszają, ale nie miałam pojęcia, co poza tym je ożywia.I tak było do chwili, kiedy idąc do pana Beresika, zobaczyłam w trawie części samochodów i traktorów.Stare części, porozrzucane wszędzie dokoła i częściowo zagrzebane w ziemi, przypominały splądrowane cmentarzysko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]