[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Donald zamrugał z udawaną konsternacją.– Przepraszam.Jakoś się w tym wszystkim pogubiłem!Małżeństwo Blessingów wybuchnęło śmiechem.Uczucie zażenowania prysło, podobnie jak dystans i wszelkie istniejące jeszcze uprzedzenia.William Blessing po przyjacielsku objął Marquette’a ramieniem.Jego bliskość nie wywarła na Donaldzie tak silnego wrażenia jak subtelny, piżmowy zapach włosów Amy.– Nie martw się, chłopie.Po prostu trzymaj się mnie.Już wkrótce będziesz miał okazję przekomarzać się z najlepszymi spośród nas.A teraz, co powiesz na małą wycieczkę po domu?– Innymi słowy, daje mi do zrozumienia, że powinnam pójść zrobić obiad – stwierdziła Amy.– Zostaniesz na obiedzie, prawda, Donaldzie?Profesor Blessing udał konsternację i dramatycznym, teatralnym gestem przyłożył dłoń do czoła.– Biada mi! Mój sekret wyszedł na jaw.Koniec z moim wizerunkiem poprawnego politycznie autora.Zmuszam żonę do gotowania obiadków!Uniosła brew i oparła dłonie na biodrach.– Dopóki nie każesz mi chodzić boso i z brzuchem, myślę, że jakoś to zniosę.Powiedz, że zostaniesz, Donaldzie.Przy obiedzie profesorek potrafi być wyjątkowo nużący.– Jasne, dzięki – odparł Donald.– Wspaniale! – Amy pomachała im na pożegnanie i oddaliła się.Donald z trudem zmusił się, aby nie odprowadzić jej wzrokiem.Odwrócił się niechętnie.Sporo wysiłku kosztowało go ponowne skupienie uwagi na tym, co mówił profesor, prowadząc go po schodach na piętro.Jej zapach, jej obecność zdawały się unosić w powietrzu jak nie przemijające wspomnienie.– Jesteście oboje nazbyt łaskawi.Jeśli rozgłoszę o tym całemu światu, wszyscy będą chcieli robić doktorat na Uniwersytecie Johna Hopkinsa.– Śmiem twierdzić, że nasze wcześniejsze interakcje były wywołane swobodą, jaką odczuwamy wobec siebie nawzajem – stwierdził z emfazą Blessing.– Jesteś inteligentnym, utalentowanym młodym człowiekiem, który ma szanse stać się nowym wielkim odkryciem literackim.Szczycę się tym, że to ja zauważyłem w tobie ów talent.Co więcej, posiadasz coś, co może być równie ważne jak inne twoje atuty – masz charakter.Donald pokiwał głową.– Ja określiłbym to raczej mianem nienasyconej ambicji.Blessing przystanął u szczytu schodów i odwrócił się, najwyraźniej poruszony intensywnością, szczerością i wewnętrznym przekonaniem, z jakim jego nowy współpracownik wypowiedział te słowa.– Dobrze więc! Niniejszym nie mogę uczynić nic innego, jak oznajmić pojawienie się na firmamencie literackim nowej pisarskiej gwiazdy!Donald uśmiechnął się na wpół ironicznie.Ale gdzieś w głębi serca poczuł bolesne ukłucie gniewu.„Poczekaj tylko, ty przemądrzały draniu.Ja ci jeszcze pokażę.Wszystkim wam pokażę”.– Jeśli się nie mylę – zaczął łagodnym tonem Donald – Edgar Allan Poe, nawet będąc jeszcze nastolatkiem, uważał, że zostanie wielkim poetą.I pamiętam kilka słów z twojego wczesnego dzieła, mówiących o twojej misji w życiu.To dlatego tu jestem, profesorze Blessing.Bill.Aby dotrzymywać ci towarzystwa i inspirować do dalszej twórczości.Nie ma to jak szczere pochlebstwo – przyznał Blessing.Wydął wargi w wyrazie udawanej zadumy.– Miałeś na myśli, jak sądzę, esej, który napisałem jeszcze na studiach – Na skrzydłach Poego.– Zgadza się.– Byłem wtedy jeszcze młody i głupi.I tak pewny swego zdania jak każdy nastolatek.Teraz jestem już tylko głupi.– Rozumiem, ale to właśnie w tym eseju uznałeś Poego za swoją muzę, twierdząc, jakobyś czuł się czasami jego reinkarnacją.A jeśli nawet nie – to że masz kontakt z jego duchem.Niemal wmówiłeś sobie opętanie.To był brawurowy popis.Doprawdy zdumiewający materiał.Moc i pasja, ale pod ścisłą kontrolą.Boże, gdy to czytałem, włosy stanęły mi dęba.– Donald pokręcił głową z podziwem.– Literatura ma w sobie wielką moc.– Tak.Bez wątpienia.To coś, co wykracza poza ramy ducha, poza wymiar sztuki.Poza czas i przestrzeń oraz wszystkie przyziemne rzeczy, które na co dzień nas przytłaczają – rzekł Blessing.Nastała chwila powagi, która przepełniła ich obu.Donald Marquette stwierdził, że jego nowy mentor przygląda mu się w dziwny, poważny sposób.Taksujący, oceniający, konkretny.I nagle mroczny blask musnął jego serce.Poczuł więź.Ale także zagrożenie.A to połączenie było równie ekscytujące jak myśl o wargach Amy Blessing, delikatnie dotykających płatka jego ucha.Blessing znów się uśmiechnął i czar prysnął.– Ach tak, Poe! Poe! Uczyńmy teraz coś więcej niż przywołanie jego ducha.Przywołajmy jego chwalebny ślad!Z przejęciem skinął na swego gościa, aby podążył za nim.Wyjął pęk kluczy.Przy sąsiednich, potężnych drzwiach znajdowała się skrzynka alarmu.Blessing wcisnął kilka przycisków, wyłączając urządzenie.Światełka w górnej części skrzynki zmieni się z czerwonych na zielone i rozległ się cichy szczęk.Blessing wyłuskał jeden z kluczy z pokaźnego, pobrzękującego pęku.Gdy otworzył drzwi, Donald poczuł podmuch chłodnego powietrza.– Uhm.Jesteś pewien, że to nie pokój H.P.Lovecrafta? – zapytał Donald.– No proszę.Widzę, że humor ci dopisuje.Nie, nie.Tyle tylko, że dobrze jest utrzymywać w pokoju jak najniższą temperaturę z uwagi na dobro mojej kolekcji, sam rozumiesz.– Blessing wykonał zamaszysty gest ręką i naśladując Vincenta Price’a, oznajmił: – Wejdź przeto, szacowny gościu.Wybacz mi także brak kandelabru, ale jest właśnie czyszczony.Blessing wyciągnął rękę i zapalił światło.Było bardzo delikatne, subtelne.Raz jeszcze zaprosił gościa do środka.W jego oczach widać było iskierki ożywienia.„Niesamowite” – pomyślał Donald, kiedy wszedł do pokoju.To, co od razu rzuciło mu się w oczy, to bynajmniej nie rzeczy znajdujące się w pomieszczeniu, lecz panujący tam porządek.Sam pokój był duży, z wiktoriańskimi ozdobami, lecz współczesnym biurkiem, regałami i przeszklonymi szafkami, wszystkimi bez wyjątku podświetlonymi w taki sposób, by przydać im wrażenia głębi.Były tu stroje, okulary, pióra, grzebienie, kieliszki, butelki, buty, meble, szkice, obrazy, fotografie i dagerotypy, starannie zaprezentowane i opisane.Przede wszystkim jednak dominowały tu książki.Książki, czasopisma, manuskrypty.Listy, dzienniki, notesy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]