[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Grillo zauważył, że na szczycie schodów stało kilku gości, piastując puste szklanki; zachowywali całkowite milczenie.Zaczęło w nim kiełkować podejrzenie, że dzieje się tu coś niedobrego.Przeczucie potwierdziło się, gdy obejrzał się w dół, za siebie.U podnóża schodów stała Rochelle i patrzyła prosto na niego.Grillo, przekonany, że go rozpoznała i zaraz publicznie zdemaskuje, spojrzał jej wyzywająco w oczy.Ale Rochelle nie odezwała się ani słowem.Patrzyła i patrzyła, aż musiał odwrócić wzrok.Kiedy znów spojrzał w tamtą stronę.Rochelle już nie było.Coś tu nie gra powiedział cicho do towarzyszki.- Chyba nie powinniśmy iść dalej.- Ależ kochanie, jestem już w połowie schodów - głośno zaprotestowała Eve i pociągnęła go za ramię.Nie zostawiaj mnie teraz.Grillo podniósł wzrok i zobaczył, że komik wpatruje się w niego z równym natężeniem, jak przed chwilą Rochelle."Oni wiedzą - pomyślał.- Wiedzą, ale milczą".Jeszcze raz spróbował zawrócić Eve.- Może byśmy tak przyszli tu później?Ale Eve nie miała zamiaru ustąpić:- Idę z tobą albo bez ciebie - i pięła się mozolnie w górę.- Jesteśmy na pierwszym podeście - oświadczył Lamar, kiedy się tam znaleźli.Jeśli by pominąć tamtych dziwnych, milczących gości, niewiele tam było do oglądania, zważywszy iż Eve już wcześniej stwierdziła, że zbiory sztuki Vance'a napełniają ją odrazą.Znała niektórych członków tej bezczynnej grupy i pozdrowiła ich.Odpowiedzieli na powitanie, ale z roztargnieniem.W ich ospałości było coś, co przypominało Grillo ćpunów, którzy przed chwilą zrobili sobie zastrzyk.Eve nie pozwoliła się tak zbyć.- Sagansky - zwróciła się do Jednego z nich.Wyglądał jak gwiazda przedpołudniowego przedstawienia, która zeszła na psy.Obok niego stała jakaś kobieta; wyglądała, jakby opuściła ją resztka życia.- Co wy tu właściwie robicie?Sagansky podniósł na nią oczy.- Pst.- syknął ostrzegawczo.- Czy ktoś umarł? - spytała Eve.- To znaczy, oprócz Buddy'ego.- Jakie to smutne - powiedział Sagansky.- Każdego z nas to spotka - stwierdziła Eve rzeczowo.- Ciebie też.Sam się przekonasz.Czy zwiedziłeś już tę wielkopańską rezydencję?Sagansky skinął twierdząco głową.- Lamar.- powiedział, próbując skupić wzrok na komiku, co nie od razu mu się udało.- Lamar nas oprowadził.- Mam tylko nadzieję, że to jest warte zachodu - zauważyła Eve.- Owszem - przytaknął Sagansky.- To naprawdę.warte zachodu.Zwłaszcza, jak się obejrzy pokoje na górze.- No właśnie - wtrącił Lamar.- Może byśmy od razu tam poszli.Spotkanie z Saganskym i jego żoną ani trochę nie złagodziło paranoicznych odczuć Grillo.Rozgrywały się tu jakieś niesamowite wypadki.- Chyba damy już sobie spokój ze zwiedzaniem - powiedział do Lamara.- Och, przepraszam.Zapomniałem o Eve - odparł komik.- Biedna Eve.To wszystko pewnie bardzo cię męczy.Jego protekcjonalny, świetnie wymodulowany ton odniósł dokładnie ten skutek, o jaki mu chodziło.- Nie bądź śmieszny - prychnęła.- Może nie jestem małolatą, ale jeszcze nie zramolałam.Prowadź nas na górę!Lamar wzruszył ramionami:- Jesteś pewna?- Pewnie, że jestem pewna.- Jeśli nalegasz.- rzucił i poprowadził ich obok grupki milczących gości do następnej kondygnacji schodów.Grille poszedł za nim.Kiedy mijał Sagansky'ego, słyszał jak tamten mamrocze urywki swojej rozmowy z Eve - Jak śnięte ryby niesione przez wir odległych wspomnień.to naprawdę.to jest warte zachodu.zwłaszcza na górze.Eve już go wyprzedziła, zdecydowana dotrzymać Lamarowi kroku.Grille zawołał za nią:- Eve! Nie chodź tam!Zignorowała go.- Eve! - zawołał głośniej.Tym razem obejrzała się.- Idziesz, Grillo? - zapytała.Jeśli Lamar zauważył, że niechcący ujawniła prawdziwe nazwisko Grillo, to niczym tego nie okazał.Po prostu prowadził ją dalej na szczyt schodów, po czym oboje znikli za załomem muru.Niejeden już raz udało się Grillo uniknąć poważnych kłopotów dzięki temu, że zwracał uwagę na oznaki grożącego niebezpieczeństwa, podobnie jak teraz, podczas pokonywania schodów.Nie mógł jednak pozwolić, by podrażniona duma Eve doprowadziła ją do zguby.W ciągu minionej godziny zdążył już ją polubić.Przeklinając w równym stopniu siebie i ją, szedł w ślad za Eve i jej uwodzicielem.Na dworze, przy bramie wjazdowej powstało niewielkie zamieszanie.Zaczęło się od wiatru, który zerwał się ni stąd, ni zowąd i sunął przez porastające Wzgórze drzewa jak fala.Był suchy, pełen kurzu; zapędził kilkoro spóźnionych gości z powrotem do limuzyny, gdzie poprawiali rozmazany makijaż.Wraz z porywistym wiatrem nadjechał jakiś samochód.Za kierownicą siedział lepiący się od brudu młodzieniec, który niedbale zażądał, by wpuszczono go do domu.Strażnicy zachowywali spokój.W swojej pracy mieli już do czynienia z mnóstwem podobnych intruzów - chłopaczkami, którzy mieli w sobie więcej bezczelności niż rozumu i chcieli sobie po prostu popatrzeć na elegancki świat.- Nie masz zaproszenia, synu - odezwał się jeden ze strażników.Intruz wygramolił się z samochodu.Był wymazany krwią; cudzą.W oczach - spojrzenie wściekłego psa.Widząc je, strażnicy wsunęli dłonie pod marynarki, do ukrytej tam broni.- Muszę zobaczyć się z moim ojcem - oświadczył chłopiec.- Czy to jeden z zaproszonych? - spytał strażnik.Było niewykluczone, że miał przed sobą jakiegoś szczeniaka z bogatej rodziny z Bel Air, który przyjechał do tatusia.Tak, to jeden z gości odparł Tommy-Ray.- Jak się nazywa? - indagował strażnik.- Podaj mi listę zaproszonych, Clark.- Nie ma go na żadnej z tych waszych list - powiedział Tommy-Ray.- On tu mieszka.- Pomyliłeś domy, synu - Clark musiał podnieść głos, by przekrzyczeć wiatr huczący w drzewach, który nie milkł ani na chwilę.To jest dom Buddy'ego Vance'a.Chyba że jesteś którymś z jego bachorów.- Wyszczerzył zęby do trzeciego strażnika, ale tamten nie odwzajemnił uśmiechu.Wpatrywał się w drzewa, czy może w powietrze, które nimi poruszało.Zwęził oczy, jakby coś dostrzegł w zasnutym kurzawą niebie.- Jeszcze tego pożałujesz, czarnuchu - powiedział chłopiec do pierwszego strażnika.- Ja tu wrócę, zobaczysz; z tobą pierwszym zrobię porządek - wycelował w Clarka palec.- Słyszysz? On będzie pierwszy, a ty zaraz za nim.Wsiadł do samochodu, odjechał w tył, zawrócił i popędził w dół Wzgórza.Jakimś niesamowitym trafem wiatr zdawał się odchodzić wraz z nim - w dół, do Palomo Grove
[ Pobierz całość w formacie PDF ]