[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaczął biec.Muzyka dobiegała teraz wyraźniej.Nie było w niej żadnej melodii, składała się z różnej wysokości dźwięków pochodzących z wielu instrumentów; wycia i buczenia, gwizdów, bębnienia i ryków.Przód procesji zniknął w dali; jej uczestnicy wciąż posuwali się szybko.Davidson zmienił trochę kierunek, by przeciąć im drogę, rzucił też krótkie spojrzenie za siebie.Ze ściskającym serce poczuciem osamotnienia ujrzał na drodze swój samochód, mały jak żuk, przytłoczony palącym słońcem.Biegł dalej.Po jakimś kwadransie zobaczył procesję wyraźniej, choć prowadzący ją nadal kryli się za horyzontem.Zaczął wierzyć, że jest to jakieś niezwykłe święto.Ostatni tancerze byli niewątpliwie przebrani.Mieli na sobie czapki i maski wystające wysoko ponad głowę przeciętnego człowieka.Tworzyły je jaskrawe pióra i proporce powiewające na wietrze.Cokolwiek świętowali, zataczali się jak pijani, posuwali pętlami, niektórzy rzucali się na ziemię, przyciskając brzuchy do gorącego piasku.Z wyczerpania Davidsonowi pękały płuca i stawało się jasne, że pogoń mu się nie uda.Procesja przyspieszyła teraz tak, że nie miał siły ani dość woli, by dotrzymać jej kroku.Stanął, opierając ręce na kolanach, by dać wytchnienie zmęczonym płucom i patrzył spod zalanych potem brwi na znikającą szansę ratunku.Potem, zebrawszy wszystkie siły, ryknął:- Stać!Początkowo nic się nie działo.Potem przez szparki oczu dojrzał, że jakiś pijak stanął.Davidson wyprostował się, pewny już, że ktoś mu się przygląda.Poczuł raczej niż dostrzegł, że na niego patrzą.Zaczął iść ku nim.Niektóre instrumenty umilkły, jakby rozchodziła się wieść o jego zbliżaniu się.Widzieli go, na pewno.Szedł coraz szybciej i coraz wyraźniej dostrzegał szczegóły procesji.Zwolnił nieco.Serce, już przedtem bijące mocno, zaczęło teraz walić jak oszalałe.- Słodki Jezu - powiedział i była to pierwsza prawdziwa modlitwa w jego trzydziestosześcioletnim życiu.Stanął kilometr od nich, lecz wzrok go nie mylił.Jego bolące oczy potrafiły odróżnić tekturę od ciała, iluzję od rzeczywistości.Stwory z końca procesji, ostatni spośród ostatnich, maruderzy, były monstrami o wyglądzie rodem z koszmarów szaleńca.Jeden miał sześć czy siedem metrów wzrostu.Jego zwisająca fałdami skóra nabita była kolcami, spiczasta głowa szczerzyła zęby osadzone w szkarłatnych dziąsłach.Inny, z trzema skrzydłami, bił o ziemię gadzim ogonem o trzech odnogach.Trzeci i czwarty tworzyli razem maszkarę wstrętniejszą niż każdy z nich osobno.Symbiotyczne monstra zlewały się razem, macki wnikały w otwory ciała partnera.Pomimo splątanych razem języków przenikliwie wyły.Davidson cofnął się o krok, obejrzał na szosę i samochód.Wówczas jedna z istot, czarno-czerwona, zaczęła zawodzić jak syrena.Nawet z odległości kilometra ten dźwięk wdarł się do głowy Davidsona.Spojrzał na procesję.Gwiżdżący potwór oderwał się od grupy i zaczął biec ku niemu, drąc pazurami piasek pustyni.Niepowstrzymana panika ogarnęła Davidsona.Mężczyzna poczuł, że jego zwieracze nie wytrzymały napięcia.Istota pędziła ku niemu z szybkością geparda, rosnąc z każdą sekundą.Davidson widział coraz więcej szczegółów dziwacznej anatomii.Dłonie bez kciuków miały zębiaste brzegi, głowa -jedno tylko, trójbarwne oko, ścięgna ramion i piersi naprężały się, rozdwojony członek wzniesiony w gniewie lub (Boże broń!) w pożądaniu bił w brzuch.Davidson krzyknął niemal równie głośno, co monstrum, i rzucił się do ucieczki.Samochód był oddalony o dwa, trzy kilometry i nie stanowił żadnej ochrony, choćby nawet mężczyzna dopadł go przed potworem.W tej chwili zrozumiał, że bardzo mało dzieli go od śmierci.Stwór był tuż tuż, Davidson zachwiał się i upadł, a potem zaczaj wlec się w kierunku samochodu.Na odgłos kroków za plecami instynktownie skulił się w drżący kłębek, oczekując na śmiertelny cios.Czekał.Dwa uderzenia serca.Trzy.Cztery.Ciągle żył.Gwiżdżący głos przeszedł w nieznośny pisk.Zgrzytające łapy nie pochwyciły jego ciała.Davidson ostrożnie spojrzał przez palce, spodziewając się, że w tej chwili zostanie mu urwana głowa.Istota go minęła.Może gardząc jego słabością, pobiegła dalej w stronę szosy.Davidson poczuł zapach swoich ekskrementów i strachu.Został zlekceważony.Parada za jego plecami ponownie ruszyła.Jedynie kilka ciekawskich potworów nadal oglądało się na niego przez ramię, nim nie zniknęły w pyle.Gwizd zmienił ton.Davidson ostrożnie uniósł głowę znad ziemi.Nie słyszał już nic poza przenikliwym szumem w bolącej głowie.Wstał.Stwór wskoczył na dach samochodu.Widać było wyraźnie jego erekcje.W ekstazie potrząsał łbem, ślepia mu błyszczały.Głos wznosił się, aż w końcu przestał być słyszalny dla ludzkiego ucha.Stwór pochylił się nad wozem, rozbił szybę i zacisnął na dachu chwytne łapy.Rozdzierał stal jak papier, jego pysk wykrzywiał się z radości, a całe ciało podrygiwało.Po zerwaniu dachu zeskoczył na szosę i rzucił go w górę.Blacha obróciła się w powietrzu i runęła na pustynię.Davidson zastanowił się przez chwilę, co może wpisać na formularzu ubezpieczeniowym.Monstrum rozdzierało teraz samochód na części.Drzwi zostały pogruchotane, silnik wyrwany, koła poprzedziurawiane i zerwane z osi.Davidson poczuł wyraźnie zapach benzyny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]