[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A jednak w tym przybytku żałości zamierzałem spędzić kilka tygodni.Jego właściciel, Rodryk Usher, należał ongi do najmilszych towarzyszy mojego dzieciństwa, nie widzieliśmy się wszakże już od wielu lat.Dopiero przed niedawnym czasem, gdym przebywał właśnie w odległych stronach, doręczono mi jego list, w którym z niezwykłą natarczywością domagał się tylko ustnej odpowiedzi.W piśmie widniały oznaki podniecenia nerwowego.Skarżył się na obłożną chorobę ciała, na dolegliwy rozstrój duchowy - i oczekiwał mnie z najgorętszym upragnieniem jako swego najlepszego i jedynego druha, spodziewając się, iż pogodne me usposobienie wpłynie kojąco na jego niedomaganie.Sposób, w jaki pisał o tych i innych jeszcze rzeczach, tudzież nie tajony, błagalny odzew serca nie pozwalały na zwłokę; usłuchałem też natychmiast tego osobliwego wezwania.Jakkolwiek w dzieciństwie łączyła nas ścisła zażyłość, niewiele wiedziałem o mym przyjacielu.Odznaczał się zawsze przesadnie wrodzoną skrytością.Słyszałem atoli, iż starożytny jego ród już od niepamiętnych czasów słynął z wyjątkowej wrażliwości usposobienia, co przez długie wieki znajdowała ujście w mnogich dziełach szczytnej sztuki, w ostatnich zaś latach przejawiała się równie często w uczynkach wielkodusznego i nie dbającego o poklask miłosierdzia, jak w namiętnym zamiłowaniu do niedocieczonych snadź raczej niż powszechnie uznanych i łatwo dostępnych piękności wiedzy muzycznej.Mówiono mi również o nader znamiennej okoliczności, iż szanowany wszystkie czasy ród Usherów nie wydał nigdy trwalszego odgałęzienia, czyli że cała rodzina wyprowadzała się tylko z linii prostej i że z wyjątkiem nader nieznacznych i krótkotrwałych odstępstw bywało tak zawsze.Rozważając w myśli doskonałą zgodność, zachodzącą między charakterystycznymi cechami włości a znanymi powszechnie właściwościami rodu, oraz zastanawiając się nad możliwością wpływów, jakie w ciągu wieków ziemie te mogły wywrzeć na swych właścicieli, zrozumiałem, dlaczego ów brak bocznych linii i - co za tym idzie - nieodmienne przenoszenie się imienia i dziedzictwa z ojca na syna wytworzyły między jednym a drugim tak ścisłą łączność, iż pierwotne miano posiadłości zanikło na rzecz dwuznacznej nazwy „Dom Usherów” - która w rozumieniu posługującego się nią ludu obejmowała zarówno ród, jak i jego siedzibę.Wspomniałem już, iż jedynym następstwem mojej nieco dziecinnej zachcianki, by rzucić okiem w głąb topieli - było pogłębienie pierwotnego, dziwnego wrażenia.Przeświadczenie o szybkim wzroście mej zabobonnej trwogi - bo i czemuż nie mam jej określić tym słowem? - przyczyniło się niewątpliwie do przyśpieszenia tegoż wzrostu.Jest to od dawna mi znane, paradoksalne prawo wszystkich odczuwań wynikających z trwogi i snadź jego było to dziełem, iż wzniósłszy oczy ku domowi od jego odbicia w toni, uległem szczególnemu przywidzeniu - przywidzeniu istotnie tak śmiesznemu, iż wspominam o nim jedynie na dowód przemożnego nasilenia gnębiących mnie wrażeń.W rozkiełznaniu wyobraźni zwidziało mi się, iż włość i zabudowania spowija jakaś szczególna atmosfera - atmosfera nie mająca nic wspólnego z powietrzem przestworów, lecz podnosząca się ze spróchniałych drzew, szarych ścian i głuchej topieli zatrutym, mistycznym wyziewem, ponurym i stężonym, o ledwo widocznym zabarwieniu ołowiu.Otrząsając się z tych sennych rojeń, bo przecież nie mogło to być nic innego, jąłem zastanawiać się dokładniej nad rzeczywistym wyglądem budynku.Był on przede wszystkim niesłychanie stary.Wyblakły doszczętnie ściany w ciągu wieków.Od zewnątrz omszały drobnym porostem, zwieszającym się z rynien misternie splecioną tkanką.Pomimo to nie było widać wyraźniejszych oznak zniszczenia.Nie waliły się nigdzie mury, jakkolwiek ich niespożyta krzepkość pozostawała w osobliwej sprzeczności ze zwietrzałością poszczególnych cegieł.I przyszły mi na myśl owe stare drewniane wiązania, co butwiejąc od dawna w zatęchłym, nie wietrzonym podziemiu zachowują do czasu pozory trwałości.Wszelako te śtady próchnienia nie nadawały bynajmniej budynkowi wyglądu ruiny.Być może, iż oku bacznego widza nie uszłaby ledwie widoczna rysa, co poczynając się od dachu, biegła w dół, na przedniej ścianie domu, zygzakowatą znacząc się linią, i w wodach mętnej ginęła topieli.Pogrążony w tych spostrzeżeniach minąłem krótką groblę i zatrzymałem się przed domem.Oczekującemu tam pachołkowi oddałem konia i wszedłem pod gotyckie sklepienie przedsionka.Cicho podbiegł ku mnie służący i mrocznymi, krętymi korytarzami poprowadził mnie w milczeniu do komnaty swego pana.Wszystko, co spotykałem po drodze, przyczyniało się, nie wiadomo czemu, do spotęgowania wspomnianych już przeze mnie niepojętych wrażeń.Aczkolwiek otaczające mnie przedmioty - rzeźbione stropy, zatarte na ścianach obicia, posadzki, lśniące czernią hebanu, i widmowe, rycerskie trofea, co szczękały za każdym mym stąpnięciem - różniły się niewiele lub nie różniły się wcale od tych, do których nawykłem od dzieciństwa; aczkolwiek rozpoznawałem niezwłocznie te rzeczy, tak dobrze mi znane, mimo to nie wychodziłem z podziwu, iż zwyczajne przedmioty mogą wywoływać tak niezwyczajne urojenia.Na schodach spotkałem domowego lekarza.Twarz jego mignęła mi przed oczyma wyrazem uniżonej przebiegłości z domieszką zakłopotania.Pozdrowił mnie lękliwie, nie zwalniając kroku.Wtem służący rozwarł na oścież drzwi i wprowadził mnie do pokoju swojego pana.Była to komnata bardzo obszerna i wysoka.Ostrołukowe jej okna, wąskie i długie, umieszczone były tak wysoko nad posadzką z czarnego dębu, iż niepodobna było ich dosięgnąć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]