[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dokąd? Nie wiemy, to nieważne – byle przed siebie.Poruszamy się i jedynie to się liczy.Bez ruchu.jest cholernie zimno.Próbuję skulić się pod cienkim kocem, ale to nic nie daje.Otwieram oczy.Izolatka.Znowu wylądowałem w szpitalu? Nie mogę sobie przypomnieć.Chyba znowu zostałem ranny.Ta nagła myśl sprawia, że zaczynam sprawdzać swoje ciało w poszukiwaniu nowych ubytków bądź oznak rekonstrukcji.Oddycham z ulgą – wszystko jest na swoim miejscu, a w każdym razie nic się nie zmieniło.Wciąż mam tylko jedną swoją rękę, a trzy protezy wciąż tkwią w miejscach, gdzie powinna znajdować się reszta kończyn.Ale przynajmniej niczego więcej nie straciłem.Moim ciałem wstrząsa potężny dreszcz.Rany! Ale zimno! Dopiero teraz zwracam uwagę, że każdy oddech wysyła w powietrze kłębek pary.Trzeba się przejść do dyżurki, pogadać z siostrzyczką.Ja rozumiem – krioterapia i w ogóle, ale bez przesady! Kolejny wstrząs dreszczu, któremu tym razem towarzyszą trzy szybkie kichnięcia.No nie, w ten sposób raczej się nie wykuruję.Cokolwiek by mi nie było, bo jakoś nie czuję się chory.Jeszcze.Staję pod drzwiami tylko po to, bo zorientować się, że nie zostały zaopatrzone w klamkę.Siłowe próby sforsowania przeszkody również nie przynoszą zamierzonego efektu.Siadam na posłaniu, ale kolejny dreszcz daje mi do zrozumienia, że rezygnacja nie jest dobrym pomysłem.Jeśli nie będę się ruszał, z pewnością zamarznę.Zdejmuję prześcieradło z łóżka, a z poduszki poszwę.Pierwsze razem z kocem zakładam na grzbiet, drugie owijam ciasno wokół stóp, ale nie na wiele się to zdaje.Ziąb przeszywa mnie do szpiku.Jeśli zaraz czegoś nie wymyślę, zamarznę tu jak nic!Przyglądam się swoim stopom.Po jaką cholerę ja je tak opatuliłem? Przecież nie mogą mi zmarznąć!Nagle drzwi się otwierają, a do pomieszczenia niespiesznym krokiem wchodzi młoda kobieta.Odruchowo zeskakuję z łóżka i o mało nie ląduję na podłodze, zaplątany w poszewkę poduszki.Z trudem udaje mi się utrzymać równowagę.Kobieta spogląda uważnie, jak walczę z grawitacją, i odzywa się, dopiero gdy udaje mi się złapać pion.– Proszę spocząć, panie Briggs – mówi, a z jej ust wypływa biały kłębek pary.Jej krok, gdy przechodzi przez pomieszczenie, przywodzi na myśl modelkę poruszającą się po wybiegu, a zmysłowe, senne ruchy nie pozwalają oderwać od niej oczu.– Jestem doktor Pearson.Jestem pana lekarzem prowadzącym.– Łapie w palce kosmyk czarnych kręconych włosów i zakłada sobie za ucho.Na stoliku ląduje plik dokumentów, a potem stawia przed łóżkiem krzesło i wskazuje ręką, bym usiadł na posłaniu.Dopiero gdy sprężyny zgrzytają cicho pod moim ciężarem, sama zajmuje miejsce, wciąż tym samym powolnym ruchem zakładając nogę na nogę.– Czy wie pan, gdzie się znajduje, panie Briggs?– Zgaduję, że w szpitalu – odpowiadam odruchowo.– Tylko że chyba na Antarktydzie.W odpowiedzi pani doktor kiwa głową.Najwyraźniej aluzja dotycząca temperatury do niej nie dotarła.Z drugiej strony, sądząc po jej ubiorze, nie ma się co dziwić.Skoro bez problemu siedzi tu w samej spódnicy, wydekoltowanej bluzce i kitlu, takie mrozy nie mogą robić na niej wrażenia.– Pańskie położenie jest dwojakiego rodzaju – oznajmia.– Rozumiem: diagnoza jest dobra, ale zła, tak?Patrzy na mnie jak na dziecko, które właśnie wykazało się wyjątkowo kiepskim zrozumieniem prawideł życia.Najwyraźniej kobiecie chirurgicznie usunięto poczucie humoru.– Pański umysł znajduje się w konstrukcie wirtualnym – wyjaśnia.– Dzięki temu możemy teraz rozmawiać.Pańskie ciało natomiast, a przynajmniej to, co z niego zostało, znajduje się cztery piętra pod nami, w szpitalnej kostnicy.Nagle lodowaty ziąb przestaje mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie, a dreszcz, który mnie przeszywa, nie ma z nim nic wspólnego.– Jeśli to żart – łapię się brzytwy – to raczej kiepski.– Obawiam się, że nie.– Kamienna twarz nie daje szans na żadne złudzenia.Jakaś niespokojna, niedająca się sprecyzować myśl.przeczucie.podpowiada mi, bym nie drążył tematu.Że każde kolejne pytanie, które zadam, źle się dla mnie skończy.– W takim razie co ja tu robię? – pytam mimo to.– Doskonale pan wie.– Nie wydaje mi się – podrywam się z łóżka.– Skoro właściwie jestem trupem, dlaczego nie zapakujecie mnie do skrzynki i nie puścicie z dymem?!– Zna pan odpowiedź, panie Briggs.– Nie, nie znam! – krzyczę, ale wiem, że okłamuję sam siebie.Nie do końca zdaję sobie jeszcze z tego sprawę, ale odpowiedź majaczy już gdzieś na krańcach świadomości.– Dlaczego mnie tu trzymacie?!– Ponieważ pańska służba jeszcze się nie zakończyła, panie Briggs – odpowiada, a ja.zaczynam strzelać.Huk karabinowych serii całkowicie zagłusza wszystkie dźwięki, swąd prochu drażni nozdrza, ale staram się o tym nie myśleć.Strzelam, odnajduję kolejny cel, mierzę i znów strzelam, ale tych skubańców wcale nie ubywa.Gdzieś przez ten rozrywający uszy ryk śmiercionośnych maszynek przedziera się krzyk sierżanta.Na moment przestaję strzelać, by móc choć mniej więcej zrozumieć, o co mu chodzi.– Oszczędzać amunicję, do cholery! – wrzeszczy swoim zwyczajem.– Mamy wytrzymać tu jak najdłużej, a nie zdechnąć jak najszybciej!– Pamiętajcie! – ryczy Levander, a jego twarz wykrzywia szaleńczy uśmiech.– Jak będziecie grzeczni, na pewno złapiecie jakieś śliczne jugsy!Przez całą tworzoną przez nas linię przetacza się wybuch nerwowego śmiechu.Nawet sierżant Palmerson uśmiecha się półgębkiem, co w jego przypadku można uznać za wyjątkowo wylewną reakcję.Zazwyczaj ogranicza się do krzyku.Nagle dostrzegam ruch.Odwracam się, unosząc jednocześnie karabin, i biorę na cel.wartowników przy wejściu do kompleksu.Strzelamy.Współdzielony wzrok pokazuje nam pozostałych, robiących dywersję przy frontowej bramie.Rozlega się wycie alarmowych syren, a my znowu biegniemy.Odwrócenie uwagi przyniosło zamierzony skutek – natykamy się tylko na jedną grupę zaalarmowanych żołnierzy, którzy na nasz widok nagle tracą wolę walki.Bez litości wykorzystujemy moment wahania, by zetrzeć ich z powierzchni ziemi.Dostrzegam budynek, do którego mamy się dostać, i nagle uświadamiam sobie, że wiem znacznie więcej: drugie piętro, wewnętrzna cześć budynku.Tam jest cel, a my mamy.do wyboru dwie możliwości – mówi pani doktor, a ja jestem święcie przekonany, że nie mam ochoty ich poznać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]