[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez ostatni tydzień musiałem obsługiwać zwierzętarnię, sporządzać preparaty, robić codzienne obserwacje……i widocznie nie zamknąłem zbyt dokładnie, bo gdy następnego dnia rano zszedłem na dół, zostałem zaatakowany.Tak, ponad wszelką wątpliwość, to był atak.Stwierdziłem to, gdy po pierwszej ucieczce, ochłonąwszy nieco wróciłem i próbowałem wejść……ot, i wszystko”.Borel milczał długo, zanim odezwał się znowu.„Nadużywam uprzejmości — powiedział pokornie.— Ale jeśliby mi pan nie odmówił, byłbym panu zobowiązany nade wszystko…”Dobierał słowa przez kilka minut, zanim poprosił mnie wreszcie, abym z nim pojechał.Zgodziłem się.„To tutaj, drzwi są zatrzaśnięte, ale klucz na szczęście miałem przy sobie, gdy wychodziłem” — powiedział, kiedy stanęliśmy pod niewielką willą przy bocznej, Prawie nie zbudowanej uliczce przedmieścia.„Chodźmy na dół, powinny być tam…”Zeszliśmy po kilku schodkach.Borel ostrożnie uchylił jakieś drzwi, za którymi paliła się słaba żarówka.Zajrzał przez szparę.„Dziwne — powiedział.— Wygląda na to, że…” — zmieszał się wyraźnie.— „Czyżbym był aż tak przemęczony? Halucynacje?” Spojrzałem przez jego ramię do wnętrza piwnicznego pomieszczenia.„Wszystko pozamykane”… — mamrotał w osłupieniu.„Widocznie to jednak… zmęczenie, profesorze” — powiedziałem łagodnie, prowadząc go na górę.Po chwili zasnął w fotelu, więc przeniosłem go na tapczan i zdjąłem mu buty.…ten sen tak mnie wzburzył wewnętrznie, że zaraz, z samego rana zatelefonowałem pod numer, który podano mi w biurze informacji.Telefon nie odpowiadał.Poczułem wyrzuty sumienia.Borel nie wyglądał wczoraj na chorego, ale… chyba nie należało zostawiać go samego……drzwi były otwarte.Wszedłem do sieni, potem po schodach na górę.Nie było go tam, więc zszedłem do piwnicy.Drzwi zwierzętarni były uchylone……niektóre były otwarte.Wzdłuż ich szeregu chodził jeden, dorodny egzemplarz i wprawnymi ruchami przednich kończyn domykał zasuwki drzwiczek.Gdy stanąłem w otworze drzwi — teraz wiem, że zrobiłem to niepotrzebnie, a w każdym razie za wcześnie — spojrzał na nie, chwilę trwając w bezruchu, a potem wydał donośny pisk.Posypały się hurmem w moją stronę, część rzuciła się do zamkniętych klatek, by uwalniać towarzyszy.Odskakując do tyłu, dostrzegłem w kącie zwierzętarni stary but, jeden z tych które wczoraj tam, na górze, zdjąłem z nóg Borela……teraz wiem, że zrobiłem głupstwo, kryjąc się tutaj.Wprawdzie ściany i blaszane drzwi zapewniają mi bezpieczeństwo, lecz nie ma stąd wyjścia — przynajmniej na razie.Okna też nie ma.Pod nogami mam gołą ziemię, w rogu stoi kilka skrzynek — chyba pustych.Z sufitu zwiesza się żarówka, brudna i opleciona pajęczyną.Gdy tu wszedłem, od razu zauważyłem ten kopczyk ziemi pod ścianą, przysypujący coś, co jednak sterczy tu i ówdzie; bielejąc w mroku.Po prostu nie mogę zmusić się, by podejść i sprawdzić, potwierdzić swój domysł……myślałem nad tym, aż wreszcie w jednej chwili zrozumiałem wszystko! One musiały już wiedzieć, na czym to polega.Musiały zrozumieć istotę metody Borela… Ten laborant, który zniknął……lecz wciąż im tego za mało! Wiedzą, że oto otworzyły się przed ich gatunkiem wspaniałe perspektywy rozwoju! Będą zazdrośnie strzec tajemnicy, którą znam ja… no i ci, którzy być może odnajdą i przeczytają ten notatnik.Dlatego należy być przygotowanym na wszystko.Byle stąd wyjść.Wydostać się, działać, ostrzec……znów ten szmer.Chyba jednak w tych rurach kanalizacyjnych.Coraz głośniej, jakby skrobanie… Z czego są te rury, czy przypadkiem nie z tworzywa sztucznego, bo jeśli tak, to… Muszę to sprawdzić!* * *Redakcja przeprasza Czytelników za liczne luki w powyższym tekście, spowodowane uszkodzeniem rękopisu — prawdopodobnie przez szczury.Laurence YepThe Selchey KidsDzieci SelcheyaIBłyski światła pełgają po wodzie.Złote wstęgi krzyżują się na pomarszczonych grzbietach fal.W bladych promieniach wschodzącego słońca rysuje się na niebie w kształcie litery V sylwetka ptaka przelatującego z głośnym krzykiem.Ocean pieni się wchłaniając wargami piaszczysty brzeg plaży.Piasek czepia się mych pleców, osypuje niczym miriady gwiazd wzdłuż kręgosłupa.Słońce wznosi się na palcach ku chmurom płonącym jego odblaskiem na niebie koloru czerwonego wina.Dla nas.Promienie muskają jej włosy i spływają po niej kaskadą ognistych dotknięć.W zielonych oczach ze złotą obwódką odbija się Wszechświat, błogi spokój legł w łagodnym łuku jej warg.Jestem szczęśliwy.— Lubieżnik — rzuciła.— Co? — spytałem zaciskając mocniej ramię wokół talii Pryn.— Usłyszałeś doskonale — zmarszczyła brwi.— Twoja namiętność nawet słonia doprowadziłaby do rui.Roześmiałem się, cóż bowiem możesz uczynić, gdy masz do czynienia z kimś obdarzonym zdolnościami telepatycznymi.— Mogłaś mi powiedzieć, żebym zabrał rękę.Pryn uśmiechnęła się i jeszcze mocniej przylgnęła ramieniem do mego boku.— Lubię to, a nawet gdybym nie lubiła, jesteś zbyt silny, by się z tobą spierać.Lubię cię pomijając nawet fakt, iż jesteś anglistą.Chrząknąłem i pocałowałem ją.— Ty będziesz mózgiem, a ja mięśniami.— Wolną ręką namacałem złotą obrączkę i zastanawiałem się, w jaki sposób się oświadczyć.Tymczasem dziewczyna, która w wieku dwudziestu dwóch lat uzyskała doktorat z zakresu biologii morskiej, oparła głowę na moim ramieniu z cichym, błogim westchnieniem.Jako absolwent anglistyki powinienem był chyba zdobyć się na jakąś ciętą ripostę.Ale gdy siedzisz na plaży w blasku słońca wspinającego się po nieboskłonie, z dziewczyną przepięknie wpasowaną w twoje ramiona, nie masz ochoty na słowa.— Zamknij pyszczek — powiedziałem.Poczułem, że ramię Pryn obejmuje mnie jeszcze mocniej, przytuliliśmy się do siebie, obserwując jak płowogrzywe słońce wlecze po falach swój kolorowy płaszcz.Gdy schodziliśmy po schodach do laboratorium, przysłuchując się wesołym igraszkom Dzieci pluskających się w swoim basenie, trzymałem ją za rękę.Nie przestałem nigdy odczuwać dreszczu wzruszenia z powodu tego kontaktu.Nie dlatego, żebym do tej pory nie trzymał się za ręce z innymi dziewczynami.Pryn potrzebny jest kontakt fizyczny dla nawiązania ścisłej łączności, a tymczasem drzemiące w niej łagodne ciepło przenika powoli do twej duszy, dopóki jej słowa nie błysną jak płynny ogień wywołując drażniące mrowienie w plecach.— Co będziemy dziś robić? — spytałem.Przystanęła na chwilę.— Teraz już wiem, dlaczego nadano ci imię Deukalion.Ścisnąłem jej rękę.— Mam na imię Duke.— I wybuchając gorączkowym staccato, które miało oznaczać śmiech, spytałem: — No dobrze, dlaczego?— Ponieważ jesteś okropnie ciekawy, jak twój przodek Prometeusz.— Poklepała mnie po głowie.— Ale myślenie powinno się zostawić ludziom z doktoratem.Porwałem ją wpół i uniosłem w górę fikającą na znak protestu nogami.— Któregoś dnia zostaniesz panią Duke’ową Selchey i co wtedy zrobisz?— Zajmę się twoim wychowaniem, ty drwalu!Postawiłem ją na ziemi, a ona wsunęła rękę pod moje ramię.— I dokonamy formalnej zmiany twego imienia.Gdy weszliśmy do pomieszczenia, w którym krzątali się laboranci, oscyloskop mrugnął do nas zielonym okiem ekranu, a głośnik zachrypiał:— Stado—miłość, samiec, samica, twierdzenie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]