[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Wolno czuć się zdenerwowanym.A więc tak — kto wyrzuci więcej oczek, pójdzie na patrol.Rzucam pierwszy.Wyjął pożółkłą kostkę, kość do gry używaną w starożytnym Rzymie — przedmiot muzealny, który podarowała mu na pamiątkę córka.— Cztery — oznajmił Sun Lin patrząc na kostkę, która się ku niemu potoczyła.Ngarroba długo trząsł kostkę w dłoni zanim rzucił ją na gładki stół.— Pięć! — wykrzyknął.— Pięć! Chińczyk rzucił kostkę.Wypadła trójka.— No cóż — Gargi wyciągnął rękę.— Mam jednak dwie szansę na trzy.Tak w każdym bądź razie mówi teoria prawdopodobieństwa.Ech!— Dwójka — skonstatował chłodno Sun Lin.— Teoria prawdopodobieństwa ma znaczenie tylko przy większej liczbie rzutów.— Jakie instrukcje? — zapytał pokornie Gargi.— Nie odchodź od rakiety dalej niż na dziesięć kroków.— Przecież jej nie ukradną!— Jej — nie.Ale ciebie mogą.Przy najmniejszym podejrzanym zjawisku ukrywasz się w rakiecie i obserwujesz.Radar jest uszkodzony, więc musisz posługiwać się iluminatorem.Szczerze mówiąc, nie wylądowaliśmy zbyt pomyślnie.Czas akcji patrolu — dwadzieścia cztery godziny.Jeżeli nie wrócimy, nie opuszczaj rakiety.Czekasz jeszcze dwanaście godzin.Musisz wówczas zachować wyjątkową ostrożność.Po następnych dwunastu godzinach odlatujesz na Ziemię.W ciągu paru najbliższych godzin podróżnicy przygotowywali rakietę do startu.Ngarroba włączał i wyłączał lewary uruchamiające „nogi”, póki rakieta nie przyjęła pochyłej pozycji, Gargi pracował przy maszynie do liczenia.Sun Lin zakładał program urządzeniom sterowania.— Guzik naciśniesz według tego zegara — powiedział wreszcie.— Włączyć na pięć minut przed czasem.Start będzie automatyczny.To pewniejsze.Nie ruszaj nic, póki nie zaczną dochodzić sygnały z Ziemi.To nastąpi dopiero za trzy dni.Wówczas zaczniesz nadawać komunikaty na ziemię.Przedtem i tak nie będzie łączności radiowej.Przeszkadza Słońce i…— Wiem.— Muszę jednak cię poinstruować.Za przyciśnięciem tego guzika wszystko, co powiedziałem, może być powtórzone, ile razy zechcesz.— To też wiem.— No, to doskonale.Życzę ci pomyślnego dyżuru!— Początek pracy patrolu za pół godziny — uprzedził Karbyszew spoglądając na zegar ścienny.— Wkładać skafandry!Uczestnicy wyprawy przechodzili jeden za drugim do kabiny przepustowej, wkładali skafandry i przez otwór w ścianie, po wciąganej drabinie wydostawali się na zewnątrz.— Sprawdźmy zegarki — zaproponował Karbyszew.— Według zegara startowego.— W drogę!Krótki uścisk dłoni i trzy postacie w skafandrach zachlupotały po błocie.Czwarta pozostała przy zadartym w górę kadłubie rakiety.3— Niebiańscy kou, niebiańscy kou! — krzyczał Loo podbiegając do Wielkich Jaskiń.— Niebiańscy kou sfrunęli obok Dzikiej Wody!Wtem zauważył, że wszyscy milczą i ze strachem patrzą na starego Chc.Plemię zgromadziło się w komplecie.Tylko dwie czy trzy osoby zwróciły głowę w stronę krzyczącego Loo, ale zaraz znów skierowały wzrok na wodza.Chc przemawiał potrząsając rękami.— To byli dwunożni! Z okrągłymi głowami i gładką skórą taką jak mają kulu.Drobny, słaby lud, tylko jeden był słusznego wzrostu, ale też mniejszy od wielu z naszego plemienia.Chc pokazał ręką, jakiego wzrostu byli ci okrągłogłowi.Podniósł z ziemi okrągły, zielony owoc tagu i wytłumaczył, że takie głowy miały te dziwne stworzenia.Wątpliwe, aby umiały dobrze pływać.Mają nogi o małych, zupełnie małych stopach, proste i grube jak pnie.Chc dał zgromadzonym do zrozumienia, że istoty, które „widział, znajdują się na bardzo niskim stopniu rozwoju, znacznie niższym niż dwunożni ze stada Cho, którzy nie umieją robić „żądeł latających”, i z tego powodu nie mogą polować na kulu, tylko żywią się tym, co zbiorą w lesie.— Źle chodzą — powiedział Chc.Widział, jak się przewracali na równej drodze.Nawet (w głosie Chc zabrzmiała głęboka pogarda) stają na czworakach i czołgają się, jakby nie byli dwunożnymi.Sam widział.A jednak są to chyba dwunożni, tylko zupełnie dzicy.Ukradli „żądło latające” wyrwawszy je z cielska kulu.Tak kręcili swoimi głowami (Chc gestami przedstawił zachowanie się dziwnych istot), że chociaż Chc nie mógł wiedzieć, o czym mówią, zrozumiał jednak, że byli strasznie zdziwieni.To znaczy, że nie umieją robić „żądeł latających”.— Ha! — rozległ się w tłumie okrzyk pogardy.— Wiecie, że nasze plemię jest najsilniejsze — ciągnął zachęcony Chc — najmężniejsze, najsprytniejsze…Gestykulował, bił się w pierś, przybierał pozy obrazujące siłę, męstwo, spryt.— Nikt nie wie, skąd się zjawili ci dzicy, okrągłogłowi.Wtedy, jakby popchnęła go jakaś siła, Loo przedarł się naprzód.Już podczas opowiadania starego Chc o dziwnych przybyszach Loo przestępował z nogi na nogę.Tyle wydarzeń od razu! Gdy wódz z oburzeniem powiedział, że okrągłogłowi łażą na czworakach, Loo schował się za plecami współplemieńców — przypomniał sobie, że przekroczył zakaz.Ale dalsze słowa wodza spowodowały, że o tym zapomniał.Gdy wódz oznajmił, iż nie wie, skąd się wzięli przybysze, Loo wybiegł naprzód.— Niebiańscy kou — wyjąkał — niebiańscy kou.On, Loo, widział, jak coś sfrunęło z chmur.Loo mówił źle — nie dorównywał staremu, który znał wiele słów i umiał gestami pokazać to, co trudno wyrazić słowami.Myśli rozpierały głowę Loo.Nigdy jeszcze tak dużo nie myślał.Chciał powiedzieć… Co chciał powiedzieć? Sam nie wiedział, co chciał powiedzieć.Machał rękami i powtarzał:— Niebiańscy kou.Dreptał na miejscu, obrzucając współplemieńców błagalnymi i gorącymi spojrzeniami.W pierwszej chwili wszyscy w milczeniu czekali na jego słowa.Lecz potem wódz podniósł rękę i zaczął bić się w piersi.— Chc wie, co trzeba zrobić! — krzyczał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]