[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kraj ogarnęła istna euforia.Ktokolwiek spojrzał w surowe, śniade, piękne jak rzeźba w granicie oblicze nowego przywódcy, wiedział, że oto nadszedł zbawca, mąż opatrznościowy, który zapewni tutaj raj na ziemi.Miłość do El Presidente przeradzała się w jakiś zbiorowy fanatyzm.Kobiety płakały na jego widok, modliły się niczym do samego Chrystusa, niektóre mdlały z zachwytu.Mężczyźni z obłędem w oczach ryczeli patriotyczne i społeczne hasła, powtarzane po wspaniałym zwycięzcy, gromadzili się pod pałacem prezydenckim, gotowi w tej chwili iść tam, gdzie im rozkaże.A Miguel siedział w starym, rozklekotanym domku, który zapisał mu w testamencie dawny mentor, ojciec Benedykt, i trząsł się ze strachu.Bo parszywy, wredny pech chciał, że El Presidente był nieprzejednanym komunistą i od razu, z marszu, zawzięcie zabrał się za tępienie religii.Każdej.Poczynając od katolickich misji, kościołów i szkół, a na obrzędach voodoo kończąc.Dostało się też ludowym kultom prekolumbijskich bogów i nawet zwykłym zabobonom.Wszystko, co miało jakiś duchowy wymiar, nowy dyktator postanowił brutalnie wykreślić.I zabierał się za to z wielką gorliwością.Zaś oczyszczająca fala prezydenckiej, komunistycznej nienawiści spokojnie mogła też spłukać biednego karierowicza Diaza, od dzieciństwa związanego z kościelnymi instytucjami.A Bóg wyraźnie nie zamierzał nic przedsięwziąć w tej kwestii.Dlatego w desperacji, zamiast do Pana, królującego niefrasobliwie w Niebie Stwórcy, którego widocznie El Presidente, ze wszystkimi swymi świętokradczymi zamysłami po prostu nie obchodził, zwrócił się do diabła, rzeczywistego władcy świata i ludzi, kusiciela, amatora dusz, znawcy spraw ziemskich i grzesznych charakterów swoich poddanych.No bo w końcu, czy może tak być, żeby tyle wysiłku i wyrzeczeń poszło teraz na marne?– To niesprawiedliwe! – wyszeptał nieszczęsny Miguel z pasją, patrząc prosto w twarz demonicznego gringo.– Po prostu niesprawiedliwe! Nie godzi się.Wezwałem cię, żebyś coś z tym zrobił, seńor.Czarne oczy miał pełne rozpaczy, ale też i głębokiego, strasznego uporu górala.Forfax podrapał się w policzek.Coś tam niby słyszał o rewolucji, ale nie zwrócił na nią szczególnej uwagi.Podczas całej afery bawił na Karaibach, wrócił, kiedy już się utrzęsło.O spadek poziomu mocy się nie obawiał, bo ziemia tu zbyt głęboko nasiąkła magią i pradawnymi rytuałami, żeby jakiś dyktator zdołał zaburzyć jej potencjał.A naiwną wiarę i zabobon z ludzkich umysłów wyrugować jeszcze trudniej.Skoro więc nie miał się o co martwić, postanowił nie zawracać sobie głowy.W końcu po awanturze ze spiskiem przeciw Lucyferowi przyrzekł sobie solennie, że nigdy już nie tknie polityki.– No i co ja mam niby dla ciebie zrobić? – spytał, rozkładając bezradnie ręce.– Obalić tego całego Presidente? Sorry, nie mam tyle czasu ani możliwości.Przeceniasz mnie, chłopie.Miguel zacisnął pięści.– Co mnie obchodzi jakiś tam prezydent! – wybuchnął.– Chcę wreszcie do czegoś dojść, osiągnąć pozycję! Pracowałem na to całe pieprzone życie! Nie mogę teraz zostać wyrzutkiem, ściganym zbiegiem albo w najlepszym razie znów nędzarzem w jakiejś górskiej wiosze! Potrzebuję pieniędzy i stanowiska! Wszystko jedno u kogo, nawet u samego diabła, bez obrazy, senor!Forfax rozpromienił się.– No, teraz rozumiem.Czemuś od razu tak nie zaczął? Tyle pewnie mogę dla ciebie zrobić.Forsa i pozycja, tak? W porządku, popracujemy nad tym.Masz kawałek gazety?Zbity z tropu Miguel tylko skinął głową.Demon zatarł ręce.Coś mu w duchu podpowiadało, że z tej znajomości może wyniknąć niezły ubaw przez wiele tygodni.Sama myśl, że będzie miał jakieś zajęcie, cel, choćby banalny, żeby rano wstać z łóżka, poprawiała Głębianinowi humor.Czemu się nie zabawić w nowego Mefista i nie wywindować tego indiańskiego karierowicza na salony komunistycznego dyktatora? Co za pociągająca, przewrotna gra.Pigmalion i Machiavelli w jednym.To zaczynało całkiem ładnie wyglądać.Diaz stał obok, mnąc nerwowo gazetę, z której spoglądał wizjonerskim wzrokiem granitowy El Presidente.Forfax wyszczerzył w uśmiechu zęby.– Podrzyj papier na kawałki i patrz – nakazał.Metys posłusznie poszarpał gazetę.Uśmiech na ustach demona pogłębił się, zielone oczy zalśniły.Uwielbiał tę robotę.– Uważaj! – Zrobił kolisty ruch ręką, pstryknąwszy palcami.Miguel stęknął z zaskoczenia i podziwu.W dłoniach trzymał autentyczne studolarówki.Cały plik.Nigdy w życiu nie widział tylu pieniędzy.Głębianin zaśmiał się i klepnął chłopaka w plecy.Był bardzo dumny ze sztuczki z diabelskimi banknotami.Naprawdę miło było wyprodukować doskonałe fałszywki prostym pstryknięciem palcami.– Chciałeś forsy, proszę, oto forsa.Kup sobie jakieś Porządne ubranie.Nie zapomnij o butach.– Zerknął na znoszone trzewiki Miguela.– No, nie gap się tak.To na początek.Potem postaramy się o więcej.– Dziękuję, El Seńor – wyszeptał chłopak łamiącym się ze wzruszenia głosem.– Ale czy.czy nie powinienem podpisać cyrografu?Forfax z trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem.Skąd ludziom się wzięło to głupie przekonanie, że Głębianie rzucają się na dusze, jak Eskimosi na foki, pomyślał rozbawiony.Po cholerę nam taki kłopot?Nie chciał jednak urazić prostodusznego Metysa, który z pełną przejęcia miną wpatrywał się w swego diabelskiego wybawcę.– Zaraz, zaraz.– Wygrzebał z kieszeni świstek, na którym wczorajszego wieczoru ponętna Mulatka nabazgrała szminką numer telefonu.– Proszę, podpisz się tutaj.Miguel zbladł nieco na widok czerwonych cyfr, lecz dzielnie sięgnął do paska po scyzoryk, gotów naciąć skórę i krwią przypieczętować pakt z nieczystą siłą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]