[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Coœjej mówi³o, ¿e nie mo¿e teraz zboczyæ z tego szlaku.Na Od³ogach ¿y³y ró¿ne stworzenia, ale wszystkie, które tego ranka spotka³a,by³y niegroŸne.Raz czy dwa przeciê³y jej drogê skoczki pierzchaj¹ce zygzakiemtymi swoimi wielkimi skokami, którym zawdziêcza³y ludow¹ nazwê.Briksjadostrzeg³a równie¿ pokryt¹ pancerzem jaszczurkê i jej czerwonawe ³uski, w tymsamym kolorze, co piasek wokó³ ska³ki, na której siedzia³ gad.Przechodz¹cejobok Briksji badawczo przygl¹da³y siê paciorki oczu.Jaszczurka nie by³abojaŸliwa jak skoczki.Strwo¿one stadko ptaków podnios³o wrzawê i trzepocz¹c g³oœno skrzyd³ami odbi³osiê od ziemi, ale przelecia³o tylko kawa³ek, by po chwili znów osi¹œæ na trawiei szukaæ owadów.Ich upierzenie by³o ciemnobr¹zowe, jak okolica, w której ¿y³y- przestrzeñ pozbawiona jaskrawej zieleni i rozsypanych po trawie kwiatów.Wszelk¹ roœlinnoœæ pokrywa³ wszechobecny py³.W jednym miejscu sta³yosamotnione dwa krzaczki o miêsistych, szaroczerwonych liœciach.Wokó³ nichle¿a³y pancerzyki chrz¹szczy, rogowate odnó¿a, jednym s³owem resztki po uczciewyrzucone z otoczonych kolcami, widocznych na koñcach pêdów par liœci, znowugotowych zatrzasn¹æ kolejn¹ zdobycz.Ta czêœæ Od³ogów nie by³a równin¹; znajdowa³o siê na niej sporo ³agodnychpagórków.Przypomina³y nadmorskie wydmy, z t¹ ró¿nic¹, ¿e by³y to wzniesieniatrwa³e, a nie ruchome, usypywane przez wiatr.Dlatego te¿ obecny szlak Briksjinie bieg³ prosto, ale wi³ siê zakosami.Im pagórki by³y wy¿sze, tym gorsz¹mia³a widocznoœæ.Poczucie pogodzenia ze œwiatem, z jakim Briksjaprzebudzi³a siê pod drzewem, s³ab³o, w miarê jak zapuszcza³a siê w g³¹blabiryntu tworzonego przez ten pofa³dowany teren.Zbocza pagórków poroœniêteby³y ostr¹ traw¹, ale jej kêpy ró¿ni³y siê od typowych roœlin przypomina³yraczej obrzydliwe k³aki przyczajonych stworów, jak gdyby trwaj¹cych woczekiwaniu, a¿ Briksja zapêdzi siê daleko w œrodek ich stada; terazstanowi³aby ³atwy ³up, jeœliby po³o¿y³y kres tej okrutnej zabawie i rzuci³y siêna ni¹.Przywidzenie? Zapewne.W zwyk³ych okolicznoœciach nie zastanawia³aby siê nadtym d³u¿ej, ale teraz dwukrotnie nawet przystanê³a, by grotem w³Ã³czni postukaæw takie wzniesienie; musia³a siê uspokoiæ i przekonaæ, ¿e to naprawdê tylkowilgotna ziemia i trawa i ¿e nie ma siê czego obawiaæ.Coœ jednak zaczê³o nurtowaæ cz¹stkê jej umys³u.Te napawaj¹ce lêkiem zwidy.Dot¹d podobnych nie miewa³a.Strach nie by³ jej obcy, ale dotyczy³ zawszekonkretnych zagro¿eñ: z³ych ludzi, zimna, g³odu, choroby - wszystkiego, coczyha na bezradnych czy nierozwa¿nych.Nigdy wyobraŸnia nie przysparza³a jejnowych wrogów.Chcia³a teraz biec na oœlep, gdziekolwiek, byle dalej od tej krêtej œcie¿ki.Lepsza ju¿ spieczona, wysuszona pustynia ni¿ to! Ale z trudem zwalczy³a têpokusê; zamiast uciekaæ, do czego przynagla³o j¹ t³uk¹ce siê w piersi serce, ponamyœle zwolni³a kroku i skupi³a siê na jednej tylko sprawie: na œladach, którezostawili id¹cy przed ni¹ wêdrowcy.I dopiero wtedy spostrzeg³a, ¿e chocia¿ gdzieniegdzie widnia³ wyraŸny odciskbuta, wa¿niejszy œlad znikn¹³.Nie by³o tropu Uty.Briksja zatrzyma³a siê gwa³townie.Brak œladów ³ap kotki by³ dla niej jakg³oœny, ostrzegawczy dzwonek.Nie mia³a pojêcia, dlaczego koniecznie musipod¹¿aæ tropem Uty, ale by³o to niezbêdne i ju¿.Zaczê³a siê za nim rozgl¹daæ.Nie mia³a ochoty cofaæ siê t¹ drog¹, któr¹ przysz³a.Zreszt¹ - spiera³a siêsama ze sob¹ - nie by³o to konieczne.A jednak.Bezwiednie szuka³a d³oni¹zwiniêtego p¹ka kwiatu, przyciœniêtego do piersi, bezpiecznego pod jejodzieniem.A jednak.by³o to jak rozbrzmiewaj¹cy gdzieœ tu¿ ponad jej g³ow¹rozkaz, którego trzeba pos³uchaæ.Wiedzia³a ju¿ na pewno: m u s i to zrobiæ.Pagórki tymczasem przybiera³y jeszcze bardziej niesamowite i pe³ne grozykszta³ty.Wydawa³y siê Briksji litymi wynios³oœciami ziemi tylko wtedy, gdy,walcz¹c z w³asnym strachem, patrzy³a na nie wprost.Kiedy zaœ spogl¹da³a na niek¹tem oka, odnosi³a wra¿enie, ¿e na przemian pêczniej¹ i kurcz¹ siê, ¿ezmieniaj¹ siê ich zarysy.Puœci³a siê pêdem, jedn¹ rêk¹ ci¹gle przyciskaj¹c kwiat do serca, drug¹trzymaj¹c w³Ã³czniê.Wtem.Tu¿ przed ni¹ pojawi³o siê wzniesienie, zagiête w ³uk, wyros³e z ziemi, jakbypo to, by j¹ otoczyæ.U jego podnó¿a urywa³y siê poprzednie œlady jej stóp.Przecie¿ nie.To chyba z³uda.? Z zakamarków pamiêci wydoby³a u³omkiopowieœci Kuniggod.Unios³a w³Ã³czniê i - nie zastanawiaj¹c siê w³aœciwie nadtym, co robi - rzuci³a ni¹ z ca³ej si³y.Grot zatopi³ siê w ziemi, lekko zadrga³o drzewce.To wcale nie by³a z³uda!Zwarty masyw uniemo¿liwia³ jej wycofanie siê.Zosta³a wpêdzona w pu³apkê, gdzieprzynêtê stanowi³ trop.Briksja wyci¹gnê³a rêkê i wyrwa³a w³Ã³czniê.Nie wolno jej wpadaæ w panikê.A jednak przebieg³ j¹ dreszcz strachu, zaœzaciœniêta na broni d³oñ zrobi³a siê wilgotna.Dziewczyna nie mia³anajmniejszej ochoty odwracaæ siê plecami do przeszkody.Ale musia³a siê na coœzdecydowaæ.Pozostawanie w tym miejscu niczego nie mog³o zmieniæ na lepsze.Odwaga, która by³a dla niej rodzajem odruchu samozachowawczego, podpowiada³aBriksji teraz, ¿e skoro zosta³a ostrze¿ona, najlepsze como¿e zrobiæ, to iœæ i stan¹æ twarz¹ w twarz z przeœladowc¹; lepiej prêdzej ni¿póŸniej, nim zd¹¿y zmieniæ zdanie.Kolejny raz pokonywa³a tê sam¹ drogê.Œlady butów nadal by³y dobrze widoczne.Dok¹d zmierza³a ta trójka? Od jak dawna Briksja sz³a zwodniczym tropem? Podobnerozwa¿ania by³y teraz bezu¿yteczne.Przecie¿ i tak mog³a polegaæ wy³¹cznie nasobie.Ten, kto urz¹dzi³ tê pu³apkê, najwyraŸniej nie œpieszy³ siê z ujawnieniem.By³oto dla Briksji mêcz¹ce.Nie koñcz¹ce siê oczekiwanie na atak os³abia³o jejgotowoœæ.Tu i tam spotyka³a jeszcze jakieœ wzniesienia, a¿ w koñcu.Mia³a wra¿enie, jakby wychodzi³a z zaciemnionego pokoju na ostre œwiat³odzieñne.Wczeœniej marzy³a o tym, ¿eby znaleŸæ siê na pustyni, ¿eby byæ jaknajdalej od rzucaj¹cych cienie pagórków.Teraz, kiedy to siê ziœci³o, krajobrazodpowiada³ jej znacznie mniej, ni¿ siê spodziewa³a.Rozpoœciera³a siê przed ni¹ bezkresna kraina, pozbawiona nawet tych nêdznychstrzêpków zaroœli czy kêp trawy, które mo¿na by³o spotkaæ na skraju Od³ogów.Tule¿a³a skorup¹ jedynie ¿Ã³³ta, pokryta rudymi smugami ziemia, poprzecinanasieci¹ wy¿³obieñ biegn¹cych w tak wielu ró¿nych kierunkach, ¿e Bñksja nie mog³auwierzyæ, aby by³a to pozosta³oœæ po jakichœ, p³yn¹cych têdy niegdyœ, potokachwody.Ku górze wznosi³y siê, niby zaciœniête gniewnie piêœci, brudnoczerwone odkrywkiz grubymi czarnymi ¿y³ami.Z nieba la³ siê ¿ar przypominaj¹cy falê gor¹ca, jakauderza z otwartego chlebowego pieca.Oddycha³a z trudem.Iœæ w ten skwar, st¹paæ bosymi stopami po spieczonej,rozpalonej do czerwonoœci ziemi.- nie, to niemo¿liwe.Chocia¿ niedowierza³a labiryntowi wzniesieñ, uzna³a, ¿e musi tam wróciæ.Obróci³a siêi.Gdzie¿ siê podzia³a luka, któr¹ dopiero co wysz³a? Pogr¹¿ona w rozterce,Briksja sta³a wsparta na w³Ã³czni,zaciskaj¹c na niej kurczowo d³onie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]