[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czyo to chodzi?- Mniej więcej tak.- Słuchając Joyce, miałem wrażenie, iż rozmawiam z czeladnikiemmurarskim, który streszcza mi akcję Romea i Julii.Jednocześnie silnie zaciskałem zęby,usiłując powstrzymać się od śmiechu.- Oczywiście znajdziemy mnóstwo.- Zgoda.- Co?- Zróbmy to.- Jesteś pewna?- Tak.Co w tym złego? Załatw to z Dianą i opowiedz mi o wszystkim.A teraz muszęposzukać Magdaleny.Szef kuchni przygotował na dziś gazpacho,* [* gazpacho - rodzajhiszpańskiego chłodnika z pomidorów, siekanych ozorków, papryki, cebuli itp.] a na potemkotlety z jagnięcia a la Reform.Powinny być znakomite.Usiadłem, z Wiktorem zwiniętym w luźny kłębek na moich kolanach, i bez przekonaniapróbowałem oglądać w Piątkowym Teatrze Telewizji jedną z owych sztuk dla dwóch aktorów,które i tak wydają się zniweczone przez nadmierne rozmiary obsady.Nie mogłem pozbyć sięwrażenia, że Joyce w pewnym sensie nie stawiła czoła sytuacji: przed rozmowa z niąpragnąłem tylko tego, by od razu zgodziła się na projektowana orgię, a teraz żałowałem, żenie stawiała obiekcji, które mógłbym przełamać argumentami lub pochlebstwami.Był w tymmateriał na dyskusję z samym sobą o seksie i władzy, ale usunąłem go gdzieś na dno mózgu.Być może właśnie ta - całkowicie nieoczekiwana - reakcja Joyce mąciła moje uczucietryumfu w związku ze zmianą projektu orgii w perspektywę orgii, a może była to winapigułek Jacka.Jeśli to rzeczywiście one zadziałały w ten sposób, to szykował mi się jeszczejeden kłopot.Kolacja przeszła bez ważniejszych wydarzeń; równie nieciekawa była pokolacyjnatelewizja, której kulminacja, czy raczej zakończeniem, była dyskusja o Bogu, przedstawiającaBoga jako osobę stosunkowo bliską, z którą trzeba się liczyć, jakby strefa Bożych wpływówmiała w ciągu najbliższych tysiącleci sięgnąć obszarów oddalonych jedynie o kilka latświetlnych od Układu Słonecznego, albo jakby ślady Bożej działalności znaleziono wwykopaliskach z nie tak w końcu odległego okresu dewońskiego.Jeszcze przed jej końcemJoyce poszła spać.Nick przez chwilę siedział jeszcze nad jakimś romanistycznymczasopismem, po czym powiedział mi, że mogę go zbudzić, kiedy tylko poczuję potrzebętowarzystwa, i też wyszedł.Była dokładnie północ.Przełknąłem jeszcze dwie pigułki, popijając je wodnistymroztworem, do którego musiałem się teraz przyzwyczajać, i wyszedłem z mieszkania,zabierając po drodze lekki prochowiec.Założyłem go i zapiąłem aż po podbródek - jakokamuflaż, a nie ochronę przed zimnem - po czym zbiegłem po schodach i bocznymi drzwiamiwyszedłem z domu.Sprzed zajazdu wciąż jeszcze odjeżdżały samochody, pośród którychkręcili się wychodzący goście: czekając w cieniu na chwilę spokoju, pogratulowałem sobieprzenikliwości, dzięki której wyruszyłem tak wcześnie.Wreszcie jakiś mężczyzna usadowiłna wpół bezwładną dziewczynę w samochodzie, na którego posiadanie był, moim zdaniem,zbyt młody, i odjechał, pozostawiając bezludny parking.Przekradłem się do volkswagena inie zauważony ruszyłem, czując lekkomyślność mego postępowania w sensie bardziejdosłownym, niż mógłbym sobie wyobrazić, gdybym kiedykolwiek zastanawiał się nad tym:wydawało mi się, że w część mego mózgu, którą zazwyczaj zajmowały myśli, wtargnął jakiśgaz o niskim ciężarze właściwym, ale poza tym nie stwarzający niebezpieczeństwa - raczejhel niż wodór.Chcąc zapełnić czymś pozostałe minuty, kilkakrotnie objechałem wioskę.Byławyludniona i niemal całkowicie pogrążona w ciemności.Diana czekała na umówionymmiejscu, wpuściłem ją do samochodu i ruszyłem dalej, z pośpieszną sprawnościątelewizyjnego przestępcy przygotowującego napad lub zabójstwo.Widocznie i jej przyszło dogłowy to skojarzenie, bo przez następne kilka minut wypytywała mnie o żądzę przygód i o to,czy pociąga ona raczej mężczyzn niż kobiety, i czy nie dowodzi to, że mężczyźni są w głębiduszy strasznie chłopięcy, na różne.sposoby.Chyba przytaknąłem jej.Dotarliśmy do cmentarza.Zjechałem z drogi i zaparkowałem samochód w głębokimcieniu dwóch wiązów; na niebie lśnił cienki, ale jaskrawy sierp księżyca.Diana stała z rękamiw kieszeniach wielkiego swetra, w którym wyglądała trochę jak nauczycielka, i czekała, ażwyjmę narzędzia z bagażnika.- Nie boisz się, Maurice?- Nie, nie w tej chwili.Czemu?- Przecież powiedziałeś, iż wiesz, że będziesz się bać, i właśnie dlatego tak nalegasz,żebym z tobą poszła.- Och, tak.Myślałem raczej o chwili, kiedy już na dobre zabierzemy się do dzieła.Mogłabyś to ponieść? Staraj się nie kierować światła latarki na drogę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]