[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie zapomnê.- Z³o¿y³em nó¿ i zobaczy³em, jak Susan wpatruje siê w niegoszeroko otwartymi zielonymi oczyma.- Ty.ty byœ zrobi³ z tego u¿ytek?- Zostañ tutaj, jeœli chcesz.Latarka, doktorze Marston.Schowa³em latarkê do kieszeni, nó¿ zatrzyma³em w rêku i przeszed³em przez drzwigabinetu.Przytrzyma³em je za sob¹ - wiedzia³em, ¿e Susan pójdzie za mn¹.Wartownik, wciœniêty w nóg korytarza, spa³ g³êboko.Na kolanach mia³ pistoletmaszynowy.To by³a straszna pokusa, ale go zostawi³em.Œpi¹cy stra¿nikzarobi³by parê kopniaków i wyzwisk, natomiast œpi¹cy stra¿nik bez bronispowodowa³by natychmiastowe przeszukiwanie ca³ego statku.Przejœcie przez dwa trapy prowadz¹ce na pok³ad „A” zabra³o mi dwie minuty.By³yto ³adne, szerokie trapy, a jednak zabra³y mi dwie minuty.Moja lewa noga by³asztywna, bardzo s³aba i zupe³nie niepodatna na autosugestiê, kiedy powtarza³emsobie, ¿e ból maleje z minuty na minutê.W dodatku „Campari” przechyla³ siê takgwa³townie, ¿e nawet od pe³nosprawnej osoby wdrapywanie siê na górê wymaga³oca³kowitej uwagi, by nie daæ siê zrzuciæ.Ko³ysanie.„Campari” ko³ysa³ siê, lecz teraz jego ruchy jeszcze bardziejprzypomina³y korkoci¹g.Wielkie p³achty wody przelewa³y siê nad dziobem isp³ywa³y po nadbudówkach.Kilkaset mil od centrum huraganu - a niepotrzebowa³em barometru ani prognozy pogody, ¿eby wiedzieæ, co mamy przed sob¹- rozchodzi siê fala, wskazuj¹ca, gdzie znajduje siê centrum.P³ynêliœmy kursemodchylonym mniej wiêcej o dwadzieœcia stopni na wschód od kierunku pó³nocnego,a wiatr wia³ dok³adnie od dziobu.Znaczy³o to, ¿e huragan jest od nas nieco napo³udniowy wschód i, dotrzymuj¹c nam kroku, pêdzi w przybli¿eniu na pó³nocnyzachód, czyli bardziej na pó³noc ni¿ zwykle.A „Campari” i huragan znajdowa³ysiê teraz na jeszcze bardziej zbie¿nych szlakach ni¿ dotychczas Si³ê wiatruocenia³em na osiem lub dziewiêæ w skali starego Beauforta.Oznacza³o to, ¿ecentrum sztormu le¿y nieca³e sto mil od nas.Je¿eli Carreras dalej bêdziep³yn¹³ z tak¹ szybkoœci¹ tym samym kursem, to i jego, i nasze k³opoty wkrótcesiê skoñcz¹.Na szczycie drugiego trapu przez chwilê sta³em nieruchomo, by odzyskaærównowagê, po czym opar³em siê na ramieniu Susan i ruszy³em ku rufie, do salonuznajduj¹cego siê siedem metrów dalej.Jeszcze dobrze nie wystartowa³em, a ju¿stan¹³em.Coœ by³o nie tak.Pomimo oszo³omienia stwierdzenie, co by³o nie tak, nie zabra³o mi du¿o czasu.Wnocy na morzu „Campari” by³ zwykle oœwietlony jak choinka.Dziœ jednakwszystkie œwiat³a na pok³adach by³y wygaszone.Kolejny przyk³ad na to, ¿eCarreras nie ryzykuje, chocia¿ ten przyk³ad by³ niepotrzebny i przesadny.Jasne, ¿e nie chcia³, ¿eby go ktoœ zobaczy³, ale w takich ciemnoœciach izawierusze i tak nikt by go nie dostrzeg³, zak³adaj¹c nawet, ¿e znalaz³by siêjakiœ statek p³yn¹cy w tym samym kierunku, co by³o raczej niemo¿liwe, chyba ¿ejego kapitan postrada³by zmys³y.Mnie to jednak doskonale odpowiada³o.Zataczaj¹c siê, ruszyliœmy do przodu, nie staraj¹c siê nawet zachowaæ ciszy.Przy tym wyciu wiatru, bêbnieniu zacinaj¹cego deszczu i powtarzaj¹cych siêjakby pistoletowych wystrza³ach, kiedy dziób „Campari” mia¿d¿y³ ciê¿kie,przelewaj¹ce siê fale, nikt by nas nie us³ysza³ z odleg³oœci jednego metra.Rozbite okna salonu topornie zabito deskami.Ostro¿nie, ¿eby nie przeci¹æ sobietêtnicy szyjnej ani nie wpakowaæ oka na któryœ ze stercz¹cych od³amków szk³a,przysun¹³em twarz do desek i zajrza³em przez szparê pomiêdzy nimi.Zas³ony od wewn¹trz by³y zaci¹gniête, ale wskutek gwa³townych podmuchów wiatru,wpadaj¹cego przez szpary pomiêdzy deskami, nieustannie trzepota³y i powiewa³y.W ci¹gu minuty obejrza³em wszystko, co chcia³em zobaczyæ, lecz niewiele mi toda³o.Wszyscy pasa¿erowie byli zgromadzeni w jednym rogu pokoju.Wiêkszoœæ znich le¿a³a na u³o¿onych na pok³adzie materacach, a kilku siedzia³o, opieraj¹csiê plecami o gródŸ.Najbardziej ¿a³osna kolekcja powalonych chorob¹ morsk¹milionerów, jak¹ widzia³em w ¿yciu.Barwy ich twarzy waha³y siê od bladejzieleni do œmiertelnej bieli.Widaæ by³o, ¿e cierpi¹.W rogu dojrza³em kilkustewardów, kucharzy i oficerów mechaników, razem z McIlroyem, obok któregosiedzia³ Cummings.Wygl¹da³o na to, ¿e z pasa¿erami uwiêziono wszystkichwolnych od s³u¿by oficerów.Carreras ekonomicznie rozdziela³ stra¿ników -widzia³em ich tylko dwóch: twardog³owych, nie ogolonych facetów, trzymaj¹cychlekkie pistolety maszynowe.Przez moment pomyœla³em, ¿eby wpaœæ przez drzwi irzuciæ siê na nich, ale tylko przez moment.Maj¹c za ca³e uzbrojenie jedyniesk³adany nó¿ i mog¹c rozwijaæ maksymaln¹ szybkoœæ œrednio aktywnego ¿Ã³³wia, niezrobi³bym nawet metra.Dwie minuty póŸniej staliœmy przed kabin¹ radiow¹.Nikt nas nie zatrzyma³, niktnas nie widzia³, pok³ady by³y zupe³nie wyludnione.To nie by³a noc na spacery.Kabina radiowa by³a pogr¹¿ona w ciemnoœci.Przycisn¹³em jedno ucho dometalowych drzwi, drugie zakry³em rêk¹, ¿eby wyciszyæ ha³as sztormu, i ca³yzamieni³em siê w s³uch.Nic.Delikatnie po³o¿y³em d³oñ na klamce, przekrêci³emj¹ i popchn¹³em.Drzwi nie drgnê³y ani o milimetr.Zdj¹³em d³oñ z klamki znadzwyczajn¹ uwag¹ i ostro¿noœci¹ cz³owieka, który wyci¹ga Koh-i-noora z koszape³nego œpi¹cych kobr.- Co siê sta³o? - spyta³a Susan.- Czy.Nic wiêcej nie zd¹¿y³a powiedzieæ, gdy¿ moja d³oñ zamknê³a jej usta, niezbytzreszt¹ ³agodnie.Zanim odsun¹³em rêkê, byliœmy ju¿ piêæ metrów od kabiny.- Co siê dzieje? Co siê dzieje? - W jej cichym szepcie s³ychaæ by³o dr¿enie;nie wiedzia³a czy siê baæ, czy gniewaæ, czy jedno i drugie.- Drzwi by³y zamkniête.- I co z tego? Po co mieliby trzymaæ wachtê.- Od zewn¹trz drzwi zamykane s¹ na k³Ã³dkê.Za³o¿yliœmy now¹ wczoraj rano.Ju¿jej nie ma
[ Pobierz całość w formacie PDF ]