[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dwie godziny - powiedzia³em.- Przy wietrze w plecy mo¿emy wróciæ na okrêt wnieca³¹ godzinê, niemal na skrzyd³ach.- A ludzie na stacji? - zapyta³ Zabrinsky.- Zrobiliœmy, co by³o w naszej mocy.- Jesteœmy mocno zszokowani, doktorze - powiedzia³ Rawlings, z mniejsz¹ ni¿zazwyczaj kpin¹ w g³osie.- G³êboko zawiedzeni - doda³ Zabrinsky lekkim tonem, ale s³owom tym brakowa³ociep³a i nie mia³o to nic wspólnego z przenikliwym, zimnym wiatrem.- Zaskakuje mnie poziom inteligencji niektórych marynarzy - w³¹czy³ siê Hansenszorstkim tonem, a ja zastanawia³em siê, sk¹d ta pewnoœæ w jego g³osie.-Doktor Carpenter nie zawróci³by teraz, nawet gdyby ofiarowano mu ca³e z³otoFortu Knox.- Podniós³ siê ze zmêczeniem.- Nie powinniœmy mieæ do przejœciawiêcej ni¿ osiemset metrów, a wiêc skoñczmy z tym.W œwietle latarki dostrzeg³em, jak Rawlings i Zabrinsky spojrzeli po sobie ijednoczeœnie wzruszyli ramionami.Wstali i ruszyliœmy w drogê.Trzy minutypóŸniej Zabrinsky z³ama³ nogê w kostce.Sta³o siê to, jak to mówi¹ - na prostejdrodze, i absurdalnoœæ tego zdarzenia kaza³a nam myœleæ o tym, ¿e fakt, i¿ nictakiego nie przytrafi³o siê nikomu przez ubieg³e trzy godziny, wygl¹da na cud.Baliœmy siê zgubiæ drogê i nie mijaliœmy trzymetrowego, lodowego garbu, tylkoweszliœmy nañ, pomagaj¹c jeden drugiemu.Reflektor by³ zupe³nie bezu¿yteczny wzamieci, a okulary nieprzejrzyste, maca³em wiêc grunt lask¹ ze sznurem.Przeczo³ga³em siê z szeœæ metrów do ³agodnej pochy³oœci, dotar³em doprzeciwleg³ego stoku.- Pó³tora metra - powiedzia³em do nadchodz¹cych - tylko pó³tora metra.Zeœlizgn¹³em siê w dó³.Zaraz potem pojawi³ siê Rawlings, a za nim Hansen.Obajzjechali z ³atwoœci¹.Tego, co przytrafi³o siê Zabrinsky'emu, nie uda³o siê nam dojrzeæ.Albo Ÿleoceni³ odleg³oœæ, albo chwilowy spadek si³y wiatru spowodowa³, ¿e straci³równowagê.Us³ysza³em tylko, jak wykrzykn¹³ coœ, co natychmiast porwa³ izag³uszy³ wiatr, i chwilê póŸniej wyl¹dowa³ ko³o nas.Zdawa³o siê, ¿e doœæpewnie i lekko stan¹³ na nogach, a zaraz potem jêkn¹³ z bólu i upad³.Odwróci³em siê ty³em do wiatru, zdj¹³em bezu¿yteczne okulary i wyj¹³emreflektor.Zabrinsky na wpó³ siedzia³, na wpó³ le¿a³ na lodzie i podpartyramieniem kl¹³ nieprzerwanie z du¿¹ wpraw¹.Nie zauwa¿y³em, ¿eby siê chocia¿raz powtórzy³, co prawda œnieg g³uszy³ dŸwiêki.Praw¹ piêt¹ tkwi³ wkilkucentymetrowej szczelinie, jednej z takich, jakie tysi¹cami krzy¿owa³y siêna powierzchni lodu.Nogê mia³ wygiêt¹ na zewn¹trz pod k¹tem, jakiego zdrowanoga nie mog³aby przyj¹æ.Aby stwierdziæ, ¿e z³ama³ j¹ w kostce, a raczej wpiszczeli, bo kostkê obciska³ but, nie potrzebowa³em dyplomu lekarza.Mia³emtylko nadziejê, ¿e nie jest to jakieœ skomplikowane z³amanie, tyle, ¿e nadziejênieuzasadnion¹.Przy tak ostrym k¹cie nachylenia nogi, ma³o by³o prawdopodobne,aby koœæ nie przebi³a skóry.Zreszt¹ i tak nie mia³em zamiaru teraz tegoogl¹daæ.Odkrycie nogi, nawet na kilka minut, przy tym mrozie, mog³oby go jejpozbawiæ na zawsze.Unieœliœmy go, uwolniliœmy mu nogê i delikatnieposadziliœmy.Otworzy³em apteczkê i zapyta³em.- Bardzo boli?- Nie.Jest zdrêtwia³a.Prawie nic nie czujê.- Zakl¹³ z niesmakiem.- Co jatakiego zrobi³em? Taka ma³a szczelina.Ale¿ cz³owiek mo¿e zg³upieæ.- Nie uwierzy³byœ, gdybym ci powiedzia³ - rzek³ Rawlings kwaœno.-Przewidzia³em to, przewidzia³em.Mówi³em, ¿e skoñczymy nios¹c tego goryla.œcisn¹³em w ³upki zranion¹ nogê, tak mocno, jak to tylko by³o mo¿liwe poprzezbut i futro, usi³uj¹c jednoczeœnie nie myœleæ o k³opotach, w jakich siêznaleŸliœmy.Cios podwójny.Nie tylko straciliœmy pomoc najsilniejszego z nas,ale mieliœmy teraz do dŸwigania stukilogramowy, dodatkowy ciê¿ar, ¿e niewspomnê o jego plecaku.Zabrinsky czyta³ chyba moje myœli.- Bêdziecie musieli mnie tu zostawiæ, poruczniku - rzek³ do Hansena.- Zêbyszczêka³y mu teraz nie tylko z zimna, ale i z powodu prze¿ycia.- Myœlê, ¿ejesteœmy prawie na miejscu.Zabierzecie mnie w drodze powrotnej.- Przestañ pleœæ bzdury - przerwa³ mu krótko Hansen.- Wiesz bardzo dobrze, ¿enie odnaleŸlibyœmy ciê po raz drugi.- W³aœnie - Rawlings klekota³ zêbami niczym karabin maszynowy.Klêkn¹³ nalodzie, by podtrzymaæ rannego.- Nie ma odznaczeñ za g³upotê, tak jest wprzepisach.- Ale - zaprotestowa³ Zabrinsky - nigdy nie dotrzecie do Stacji, jeœlibêdziecie musieli mnie nieœæ.- S³ysza³eœ, co powiedzia³em -przerwa³ mu Hansen - nie pozostawimy ciê.- Porucznik ma racjê - zgodzi³ siê Rawlings.- Nie jesteœ typem bohatera,Zabrinsky.Przede wszystkim nie ta gêba.Teraz odpocznij, a ja zdejmê trochêtobo³Ã³w z twojego grzbietu.Skoñczy³em zaciskaæ ³upki i wcisn¹³em z powrotem dwie pary rêkawic, na niemalodmro¿one d³onie, na których mia³em przecie¿ jedn¹, jedwabn¹ parê.Podzieliliœmy baga¿ Zabrinsky'ego miêdzy nas trzech.Znów w³o¿yliœmy okulary imaski œniegowe, postawiliœmy Zabrinsky'ego na zdrowej nodze, ustawiliœmy siêpod wiatr i ruszyliœmy.Powinienem raczej powiedzieæ - zatoczyliœmy siê.Ale wmomencie, w którym najbardziej szczêœcia potrzebowaliœmy, mieliœmy je.Powierzchnia by³a g³adka, niczym zamarzniêta rzeka.¯adnych grani, garbów,rozpadlin, a nawet w¹skich szczelin, podobnych do tej, która okulawi³aZabrinsky'ego.P³aski, g³adki jak stó³ bilardowy lód, nawet nie œliski, bopobru¿d¿ony przez okruchy, niesione przez burzê œnie¿n¹.Co jakiœ czaszmienialiœmy siê na przedzie, podczas gdy dwóch pozosta³ych podtrzymywa³omilcz¹cego Zabrinsky'ego, który kuœtyka³ na jednej nodze.Po przejœciu oko³otrzystu metrów, prowadz¹cy Hansen zatrzyma³ siê tak nagle, ¿e wpadliœmy mu naplecy.- Jesteœmy na miejscu! - Wrzasn¹³, przekrzykuj¹c jêk wiatru.- Dotarliœmy! Nicnie czujecie?- Co mamy czuæ?- Zapach benzyny.Spalonej gumy.Nie czujecie?Opuœci³em maskê œniegow¹, przy³o¿y³em rêce do twarzy i ostro¿nie wci¹gn¹³empowietrze nosem.Jedno poci¹gniêcie wystarczy³o.Naci¹gn¹³em maskê z powrotem,uj¹³em mocniej Zabrinsky'ego pod ramiê i pod¹¿y³em za Hansenem.G³adkapowierzchnia koñczy³a siê po nastêpnych kilku krokach.Teren wznosi³ siê ostrow górê, aby tam utworzyæ coœ w rodzaju p³askowy¿u.Po wywindowaniuZabrinsky'ego na to wzniesienie, prawie zupe³nie opadliœmy z si³.Przy ka¿dymkroku zapach spalenizny zdawa³ siê byæ coraz ostrzejszy.Wysun¹³em siê doprzodu i ustawiwszy ty³em do wiatru zdj¹³em okulary i zacz¹³em omiataæ równinêpó³kolistymi ruchami reflektora.Silny zapach spalenizny dra¿ni³, pomimo maski,nozdrza.Zdawa³ siê dolatywaæ wprost z przodu.Odwróci³em siê i os³aniaj¹crêkami oczy, skierowa³em reflektor w drug¹ stronê.Przeszed³em parê kroków iuderzy³em o coœ twardego.Poœwieci³em latark¹, ale ledwie rozró¿ni³emniesamowicie wygiêty, stalowy szkielet, okryty z nawietrznej strony œniegiem, az zawietrznej zupe³nie wypalony.Szkielet czegoœ, co kiedyœ by³o barakiem zprefabrykatów, specjalnie przystosowanym do przebywania w warunkacharktycznych.OdnaleŸliœmy Dryfuj¹c¹ Stacjê Arktyczn¹ "Zebra".Poczeka³em, a¿ inni do³¹cz¹ do mnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]