[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po g³owie roz-paczliwie t³uk³o mi siê imiê Kii, tak g³oœno, ¿e nie by³o ju¿miejsca na nic wiêcej.Z nieba wystrzeli³a b³yskawica i trafi³a w podstawê pniaogromnej sosny po mojej prawej stronie.Drzewo by³o takstare, ¿e z pewnoœci¹ ros³o tu ju¿ wtedy, kiedy ¿yli Sara i Ki-to.Gdybym patrzy³ wprost na nie, na pewno straci³bymwzrok, bo choæ by³em czêœciowo odwrócony, oœlepiaj¹cyWOREK KOŒCI 523b³ysk pozostawi³ mi przed oczami pulsuj¹ce kolorowe pla-my.Wielkie, ponadpiêædziesiêciometrowe drzewo zwali³o siêdo jeziora ze straszliwym trzaskiem,, wzbijaj¹c srebrzyste fon-tanny wody, które zawis³y na chwilê w powietrzu, ³¹cz¹cciemnoszare niebo z ciemnoszarym jeziorem.Kikut, którypozosta³ na brzegu, mimo deszczu p³on¹³ jak kapelusz cza-rownicy.Huk, b³ysk i ogieñ podzia³a³y na mnie jak silne klepniêciew policzek, daj¹c mi ostatni¹ szansê na sensowne wykorzy-stanie mózgu.Odetchn¹³em g³êboko, po czym spróbowa³emj¹ wykorzystaæ.Przede wszystkim musia³em odpowiedzieæsobie na pytanie, dlaczego tu przybieg³em, dlaczego uzna³emza pewnik, ¿e Rogette uprowadzi³a Kiê w kierunku jeziora,tam gdzie przecie¿ przez ca³y czas by³em, a nie w przeciwn¹stronê, na podjazd i drogê?Nie b¹dŸ g³upi, skarci³em siê natychmiast.Przecie¿ w³a-œnie têdy idzie siê do Warringtonów, a ona by³a tam przezca³y czas od chwili, kiedy wys³a³a do Kalifornii cia³o szefajego prywatnym odrzutowcem.Wœlizgnê³a siê do domu, kiedy ja tkwi³em pod pod³og¹pracowni Jo, zapoznaj¹c siê ze sporz¹dzonym przez moj¹ ¿o-nê fragmentem drzewa genealogicznego.Ju¿ wtedy zabra³a-by Ki, gdybym da³ jej okazjê, aleja wróci³em pêdem, przeko-nany, ¿e ma³ej coœ zagra¿a, ¿e ktoœ albo coœ chce jejwyrz¹dziæ krzywdê.Czy Rogette j¹ obudzi³a? Czy Ki zobaczy³a siwow³os¹wiedŸmê i spróbowa³a mnie ostrzec? Czy w³aœnie dlatego na-gle ogarn¹³ mnie poœpiech? Byæ mo¿e.Wtedy jeszcze by³emw transie, jeszcze ³¹czy³y nas niewidzialne nici.Rogette napewno by³a w domu, kiedy wróci³em, z trudem ³api¹c od-dech.Ca³kiem mo¿liwe, ¿e ukry³a siê w szafie w sypialni i ob-serwowa³a mnie przez szparê.W g³êbi duszy wiedzia³emo tym.W g³êbi duszy wyczuwa³em jej obecnoœæ, wiedzia³em,¿e coœ jest nie w porz¹dku.A potem wyszed³em.Z³apa³em p³Ã³cienn¹ torbê z Ziele-ninki, zszed³em po schodach, skrêci³em w prawo, min¹³embrzozê, odnalaz³em kamieñ i ukryty pod nim worek koœci.Zrobi³em, co mia³em do zrobienia, a w tym czasie Rogetteza moimi plecami znios³a Kyrê po schodach z podk³adówkolejowych i skrêci³a w lewo, w kierunku Warringtonów.Z przera¿eniem uœwiadomi³em sobie, ¿e chyba s³ysza³em g³osKii, a mo¿e nawet j¹ widzia³em.Ten ptak, który ostro¿nie524 WOREK KOŒCIwy³oni³ siê z ukrycia w chwili wzglêdnego spokoju, wcale nieby³ ptakiem.Ki ju¿ wtedy nie spa³a, przypuszczalnie zoba-czy³a mnie oraz Jo, i usi³owa³a zawo³aæ, ale zdo³a³a wydaætylko jedno piœniecie, zanim Rogette zatka³a jej usta.Kiedy to by³o? Wydawa³o mi siê, ¿e przed wiekami, alew rzeczywistoœci min¹³ najwy¿ej kwadrans.Chocia¿, z dru-giej strony, nie trzeba wiele czasu, ¿eby utopiæ dziecko.Odepchn¹³em powracaj¹cy z uporem obraz otwieraj¹cej siêi zamykaj¹cej d³oni Kito, zapanowa³em nad pierwszym od-ruchem, który kaza³ mi co si³ w nogach popêdziæ Dró¿k¹w kierunku Warringtonów.Gdybym to zrobi³, ju¿ nie zdo³a³-bym opanowaæ paniki.Jeszcze nigdy po œmierci Jo nie brakowa³o mi jej tak bar-dzo, jak w³aœnie wtedy, ale jej ju¿ nie by³o.Nie pozosta³ poniej nawet szept.Mog³em liczyæ wy³¹cznie na siebie.Ruszy-³em na po³udnie Dró¿k¹, omijaj¹c te wiatro³omy, które da³osiê omin¹æ, przeciskaj¹c siê pod innymi, pokonuj¹c gór¹ te,których w ¿aden sposób nie da³o siê obejœæ.Stara³em siê czy-niæ przy tym jak najmniej ha³asu.Próbowa³em te¿ siê mo-dliæ, co by³o raczej naturalne w mojej sytuacji, lecz ¿adnamodlitwa nie zdo³a³a siê przedrzeæ poza wype³niaj¹c¹ mi my-œli twarz Rogette Whitmore, bezlitosn¹, z ustami otwartymido okrutnego krzyku.Pamiêtam, ¿e przemknê³o mi przez g³owê: To jak Nawie-dzony Dom, tyle ¿e pod go³ym niebem.Naprawdê mo¿naby³o uwierzyæ, ¿e w lesie szalej¹ nadprzyrodzone si³y.Drze-wa, os³abione pierwszym atakiem wichury, teraz pada³yjedno po drugim, czyni¹c przy tym tyle huku, ¿e mog³emprzestaæ zawracaæ sobie g³owê jakimikolwiek œrodkamiostro¿noœci.Mijaj¹c zbudowany z prefabrykatów domekBatcheldera zauwa¿y³em, ¿e nie ma ju¿ dachu.Nieca³y kilometr od Sary spostrzeg³em na œcie¿ce bia³¹wst¹¿kê Kyry.Podnios³em j¹ - czerwieñ na brzegach lœni³ajak najprawdziwsza krew - schowa³em do kieszeni i posze-d³em dalej.Piêæ minut póŸniej dotar³em do le¿¹cej w poprzek œcie¿kistarej sosny o omsza³ym pniu.Z metrowym mo¿e kikutem³¹czy³y j¹ niezerwane do koñca, wygiête pod k¹tem ponaddziewiêædziesiêciu stopni, drewniane w³Ã³kna, w zwi¹zkuz czym skrzypia³a jak chór nienaoliwionych drzwi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]