[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wlekliœmy siê noga za nog¹ jak skazañcy, wzbijaj¹c chmury czerwonego py³u,który wciska³ siê nam do ust, do nosa i do oczu.Wszystko ci¹¿y³o nam: butle ztlenem, he³my, plecaki — chêtnie pozbylibyœmy siê tego jak najprêdzej!Przynajmniej ja —-z najwiêksz¹ rozkosz¹.S³owo dajê!Widzi pan, ¿e nie usi³ujê graæ tu przed panem roli kosmicznego bohatera,Tarzana przestrzeni miêdzyplanetarnych.Nie mam w tym kierunku uzdolnieñ.Azreszt¹ — po co, no nie?S³oñce zachodzi³o z wolna za czerwon¹ pylist¹ mg³ê i nad horyzontem — napo³udniu — b³yska³a blado tarcza Phobosa.Jego jasnoœæ dorównuje zaledwienaszej Wenus, ale nie jest to blask z³oty, ale — redaktorze — takie rudawe,nieco widmowe œwiat³o.Wygl¹da³o to tak, jakby po niebie toczy³a siê ogromnieszybko ma³a roz¿arzona kulka.Sprawia to chyba znajduj¹cysiê w atmosferze py³.W³aœciwie — na pewno sprawiato ten py³.W pobli¿u rzeki natrafiliœmy na znajduj¹c¹ siê w stosunkowo dobrym stanie„stacjê pomp".Doktor i Fred mieli jeszcze tyle si³, ¿e wyrzucili przed cha³upêwiêkszoœæ zardzewia³ych rur i prêtów, a kilkoma innymi — za rad¹ komendanta —zabezpieczyli jako tako owo dziwne kuliste wejœcie.Ja zdoby³em siê nazerwanie paru garœci „kapusty w³oskiej" i tych „makaroników".Kruszy³y siêprzy dotkniêciu i niema³o siê namêczy³em, zanim uda³o mi siê zanieœæ je do„stacji".Kiedy podpaliliœmy je — p³onê³y niskim bezbarwnym p³omieniem ipachnia³y tak samo dziwnie jak gruntwokó³ nas.Po chwili na dworze by³o ju¿ ciemno jak w worku.Phobos umkn¹³ za horyzont, aani gwiazdom, ani ma-lusieñkiemu Deimosowi nie uda³o siê przebiæ wisz¹cego nadnami pancerza kurzu.Ogieniek rzuca³ na œciany nasze cienie — zupe³nie jak wfilmie grozy.Doktor usi³owa³ zaparzyæ w mena¿ce kawê, ale p³omieñ nie dawa³zapewne zbyt wiele ciep³a, tak ¿e po chwili zaniecha³ tego i zadowoli³ siêletni¹ „Nescoffee pur soluble", jak¹ — aby oszczêdziæ akumulatory — piliœmyniemal przez ca³¹ podró¿.— No tak.a teraz serio, Iwanie Maksymyczu — ni st¹d, ni zow¹d odezwa³ siênagle w ciszy Fred.Uderzy³o mnie to, poniewa¿ dotychczas tak ceremonialnie ipo rosyjsku tytu³owa³ komendanta tylko doktor.— Jeœli sytuacja siê nie zmieni— a, niestety, nie zanosi siê na to, aby mia³a siê zmieniæ, i wcale bym siêniezdziwi³, gdyby ta rzeka po prostu op³ywa³a znaczn¹czêœæ Jeziora S³onecznego — co wtedy zrobimy?' Czy nie warto by siê nad tymzastanowiæ?Ostapienko u³ama³ liœæ „kapusty w³oskiej", przytrzyma³ w ogniu i patrzy³, jakp³omieñ go spopiela.'— Tak, oczywiœcie.Jeœli jutro nie znajdziemy przejœcia przez rzekê i niezdarzy siê nic, co mog³oby nam dostarczyæ dalszych istotnych informacji, poprostu wrócimy do „Ridera".— I zostawimy to wszystko? — doktor niemal krzykn¹³ i tak gwa³townie rzuci³siê do przodu, ¿e pochlapa³ sobie przy tym „czyst¹ i rozpuszczaln¹" namiastk¹kawy ca³y skafander.— Dlaczego do „Ridera"? — przy³¹czy³em siê i ja.— O ile mi wiadomo, nieliczyliœmy siê z rzekami i nie wziêliœmy ze sob¹ ¿adnej ³Ã³dki.A mo¿e uda³obysiê zrobiæ tratwê z puszek po konserwach?.Nie, nie.to fantazja!Ostapienko rzuci³ resztkê opalonego liœcia do gasn¹cego ogniska.— Nie, Gieorgij, nie zostawimy tego wszystkiego i nie bêdziemy, Mac, budowaætratwy z blaœzanek.Po prostu zaparkujemy „Ridera" po drugiej stronie rzeki, narówninie, któr¹ st¹d widaæ.Tam mniej wiêcej znajduje siê œrodek JezioraS³onecznego i jeœli ju¿ w ogóle mamy coœ znaleŸæ, to znajdziemy to w³aœnietam.Obawiam siê, ¿e ¿aden z nas trzech nie wygl¹da³ w tej chwili specjalnieinteligentnie.Raczej wprost przeciwnie.Ale ja, redaktorze, aby pan wiedzia³,opamiêta³em siê pierwszy.: •."' •• ;•—.Zaparkowaæ „Ridera" gdzie indziej? Wiesz, co to znaczy? Ze nigdy ju¿ niewrócimy na Ziemiê.„Rider" to nie samolot czy helikopter.My goodness, bêdziemymusieli wywindowaæ go nad warstwê atmosfery, a na-|'sze zapasy paliwa.' Ale w tej samej chwili, redaktorze, wrzuci³em wsteczny bieg i umilk³em jakzaklêty.P³omieñ oœwiet-I li³ na chwilê twarz Ostapienki z sinymi krêgami podi oczyma, z wystaj¹cymi koœæmi policzkowymi na wychud³ych policzkach, twarzwyra¿aj¹c¹ absolutn¹ i bezwarunkow¹ determinacjê.Zrozumia³em, ¿e komendantwie o tym wszystkim — bo jak¿eby mia³ nie wiedzieæ — i ¿e nad t¹ewentualnoœci¹ zastanawia³ siê ju¿ na d³ugo przed startem i liczy³ siê z ni¹,tak samo, jak wiedzia³ ju¿ w domu, na Ziemi, o lataj¹cym talerzu.— Tak.itak.•— powiedzia³ cicho Ostapienko, jakbyœmy byli razem na rybachgdzieœ nad Saskatchewan i opowiadali sobie ¿artobliwe i dydaktycznehistoryjki.— Jak nie wrócimy, to nie wrócimy.Poczekamy na nastêpny poci¹g.Ale pierwsze zasadnicze zadanie, to znaczy nawi¹zanie kontaktu z tymi, którzymo¿e — dziœ mówiê ju¿: mo¿e, a nie: na pewno — s¹ tu niemal tysi¹c lat, tozadanie spe³nimy bez wzglêdu na okolicznoœci.Nawet gdyby diabe³ na koziejeŸdzi³, a grom gromem pogania³, jak to mawiaj¹ u nas.No nie?Milczenie.Po d³u¿szej chwili odezwa³ siê Fred.— A jeœli za t¹ rzek¹ — odpowiedzia³ zupe³nie obcym g³osem — bêdzie nastêpnarzeka, a za ni¹ jeszczejedna, i mo¿e jeszcze jedna, a my nagle znajdziemy siêpomiêdzy nimi? Przecie¿ na wykreœlenie samej tylko runy rider, jeœli — rzeczjasna — tworz¹ j¹ rzeki, musi tu byæ mnóstwo najrozmaitszych wód i strumieni.Czy nie lepiej ju¿ tak jak jest?— Nie wiem, Frêdzle.— Ostapienko opar³ siê o œcianê.— Naprawdê nie wiem.Ale wydaje mi siê, ¿e nie.Prawdopodobnie dowiemy siê jutro.Mo¿e za rzek¹ bêd¹jakieœ drzewa albo coœ innego, co utrzyma siê na wodzie i na czym bêdziemy siêmogli ewentualnie przeprawiæ przez nastêpne rzeki.Zobaczymy.Teraz najlepiejiœæ spaæ.Pierwszy stojê na warcie ja, drugi ty, Frêdzle.A wiêc — dobranoc!— Dobranoc — mruknêliœmy z Fredem, ale doktor wyskoczy³ nagle jak diabe³ek zpude³ka, podbieg³ do tego okr¹g³ego otworu w murze, mia¿d¿¹c nogami na rdzawyproch jak¹œ zapomnian¹ rurê, chwyci³ siê ch³odnej œciany i niemal krzykn¹³:— Czy tu naprawdê nie ma czegoœ innego prócz py³u i ruin? No, odezwijcie siê docholery!.Komendant sta³ ju¿ za nim, chc¹c mu zapewne po³o¿yæ rêkê na ramieniu, alewstrzyma³ gest w po³owie drogi, jakby pomiêdzy nas wtargnê³a czarownica zbajki o królewnie Œnie¿ce.Z daleka, z mroku, gdzieœ stamt¹d, zza rzeki, dobiega³o nas ciche g³ucherytmiczne bêbnienie przeplatane niekiedy metalicznym brzêkiem, podobnym douderzenia w ogromny gong.A teraz, redaktorze, niech pan ju¿ sobie idzie, bo jeszcze zastanie tu pana mójnadworny lekarz i dostanêStraszliw¹ burê.Proszê przyjœæ jutro rano ko³o dziewi¹tej, dokoñczê panu têhistoriê.To nie potrwa d³u-[go.• A wiêc good bye.I uwaga na sprzedawców tutej-i szych antyków.Wszystkie s¹ „madê in Japan".'f i' i'Na schodach omal ¿e nie dosta³em ataku apopleksji.l Ca³ym domkiem wstrz¹snê³oprzeraŸliwe wycie | i wœciek³e wrzaski.Pomyœla³em ju¿ sobie, ¿e spokojna Jjeszcze przed chwil¹ ludnoœæ dokonuje zamachu stanu | albo te¿ oddaje siêjakiejœ innej ludowej rozrywce.j' Dopiero po chwili zrozumia³em, ¿e to Mac MacMacowi j: uda³o siê wreszcie z³apaæ wymarzone sprawozdanie,'• z meczu baseballowego.' Przyp.red.Mdc Mac Mac (jak nazywa go pani Alena) kontynuuje i tym razem koñczyNasze spotkanie z McLaughinem nazajutrz o godzinie dziewi¹tej nie dosz³o doskutku — wycieczce MÓD zmieniono bowiem nagle program
[ Pobierz całość w formacie PDF ]