[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nic nie wiem o skutkach — opowiadający przeciwstawił się odważnie Marlowowi.— Jakich skutków spodziewał się pan? Mogę pana zapewnić, że to, co zrobił, było dowodem niezwykłej dobroci.— Zrobił, co mógł — odparł łagodnie Marlow — i sam uważał, że to niewiele.Nie mogę się powstrzymać od przypuszczenia, że trochę złośliwie skorzystał ze sposobności, by oddać panu tę przysługę.Postawił pana w trudnej sytuacji.Pan chciał się dostać na statek, a on skwapliwie skorzystał z okazji, aby zaspokoić pana pragnienie i swoją zemstę.Skłaniam się do przypuszczenia, że pana tupet go zaniepokoił, a to była doskonała sposobność, by pana niezawodnie pognębić — gdyby pan przyjął posadę, uwolniłby się od pana zachowując wszelkie pozory życzliwości, a gdyby pan podniósł jakieś sprzeciwy (prosząc przedtem o poparcie, zwracam uwagę), mógłby bez trudu pozbyć się pana jako pewnego rodzaju naciągacza.Mógł był pan odmówić przyjęcia tej posady dla wielu bardzo poważnych powodów, na przykład po prostu z konieczności — termin był niebywale krótki; ale w tych okolicznościach równałoby się to pańskiej kompromitacji.Nasz nowy znajomy wytrząsnął popiół z fajki.— Myli się pan — rzekł.— Nie należę do ludzi, którzy by odmówili w tym wypadku, choć przyznaję, że to było trochę tak, jak gdyby ktoś wspomniał, że chciałby się wykąpać, i w odpowiedzi został natychmiast wyrzucony za burtę z tym, że albo utonie, albo będzie musiał pływać w ubraniu.Niemniej w pierwszej chwili nie miałem wrażenia, że się dostałem na głębinę.Wyszedłem z wolna z Urzędu Morskiego i przez pewien czas wałęsałem się po ulicach tak beztrosko, jakbym miał cały tydzień przed sobą.Ale powoli zdałem sobie sprawę, że czasu jest nawet mniej, niżby się wydawało.Było już późne popołudnie: miałem jeszcze parę rzeczy do kupienia, musiałem zająć się mnóstwem drobnych spraw, parę osób zobaczyć.Jedną z nich była moja ciotka, jedyna krewna, która kłóciła się z moim biednym ojcem, póki żył, o jakieś głupstwa bez znaczenia.Zapisała mi swój majątek.Odwiedzałem ją zawsze z poczucia przyzwoitości.Tyle trzeba było załatwić do wieczora, że nie wiedziałem, od czego zacząć.Miałem ochotę usiąść na wysepce na środku jezdni i złapać się za głowę.Czułem się tak, jakby mi pod czaszką puszczono w ruch jakiś motor.Wreszcie wsiadłem do pierwszej nadjeżdżającej dorożki i powiem panom, że trudno mi było w niej usiedzieć, gdy jeździła po ulicach w różne strony, zatrzymując się to tu, to tam, podczas gdy paczki gromadziły się wokoło mnie, a motor w mojej głowie z każdą minutą nabierał większego rozpędu.Spokój ludzi idących chodnikami denerwował mnie do najwyższego stopnia, a obsługa w sklepach była jak rozespana: niemrawe bałwany.Zabawna rzecz, jak na człowieka wpływa pewien szczególny stan umysłu: każdy, kto nie działa zgodnie z rytmem naszego podniecenia, wydaje się nam diabelnie wrogi.A stan mego umysłu już przez sam pośpiech, niepokój i wzrastające uczucie triumfu był dość osobliwy.Motor w mej głowie szedł wciąż bez chwili przerwy, z największą szybkością, aż do jedenastej w nocy, kiedy nagle przy wejściu do portu, przed wielką żelazną bramą w murze— stanął.Brama ta była zamknięta i zaryglowana.Dorożkarz, zrzuciwszy bagaże z dachu swego wehikułu w ramiona młodego Powella, odjechał pozostawiając go samego ze skrzynką marynarską, z workiem z płótna żaglowego i paroma paczkami leżącymi u jego stóp na chodniku.Była to wąska, ciemna ulica, jak nam powiedział.Nędzne, stojące rzędem domy po drugiej stronie robiły wrażenie pustych: nie błyskało tam nawet najmniejsze światełko.Jaskrawy blask bijący z dość oddalonego szynku sprawiał, że ta część ulicy zdawała się ciemna jak grób.Parę ludzkich postaci, które zjawiwszy się tajemniczo, jakby wyłoniły się spod ziemi, unikało kręgów słabego światła rzucanego przez latarnie na bramie.Postacie te poruszały się ostrożnie, stąpając cichymi krokami, jak drapieżne zwierzątka skradające się w pobliżu obozowego ogniska.Powell zgromadził swoje rzeczy i krążył dokoła nich jak kura koło piskląt.Ochrypły głos odezwał się:„Pozwól, kapitanie, zanieść nam pańskie rzeczy! Jesteśmy tu z kolegą.”Był to wysoki, kościsty, siwowłosy opryszek ze szczęką buldoga, w podartej bawełnianej koszuli i welwetowych spodniach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]