[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stary i ciężki pachniał woskiem pszczelim i minionym czasem.Czułem, że doskonałego znam; miałem przed oczami zakrzywiony mosiężny klucz, którym go nakręcałem.Jego dostojnego tykania mógłbym słuchać bez końca.W kominku paliły się polana, rozsiewając wokoło słodki, sosnowy zapach.Zajmującą całą ścianę półkę wypełniały książki, a wszystkie kąty pokoju były oświetlone miękkim światłem lamp.W misie, stojącej na środku stołu z wiśniowego drewna, leżały pomarańcze.Znałem ciepło tego pokoju, podobnie jak znałem cały ten dom, chociaż na jawie nigdy w nim nie byłem.Mieszkały tu Kara i Alice.Kara i Alice z moich snów.To był nasz dom.Przepełniała mnie niepohamowana radość.Naprzeciwko mnie siedziała na sofie Kara ze zwiniętą w kłębek Alice na kolanach.Obydwie patrzyły na mnie ze smutkiem.Chciałem je pocieszyć, zapewnić, że nie ma żadnego powodu do smutku.Przecież wszystko było dobrze.Przecież do nich wróciłem.Tym razem na zawsze.Kara zsunęła Alice z kolan.- Bądź grzeczna i idź pobawić się na dworze.- Nie mogę zostać z tatusiem?- Nie teraz.Tatuś i ja musimy porozmawiać.Rozczarowana Alice zrobiła minkę.Podeszła bliżej i objęła mnie na pożegnanie.Tuląc ją do siebie, czułem dotyk i ciepło jej ciała.- Idź, córeczko, idź.- Pocałowałem ją w czubek głowy.Włosy miała delikatne jak jedwab.- Zaczekam na ciebie.Spojrzała na mnie z poważną twarzyczką.- Do widzenia, tatusiu.Patrzyłem, jak idzie do drzwi.W progu pomachała mi rączką i wyszła.Byłem tak wzruszony, że przez chwilę nie mogłem mówić.Kara patrzyła na mnie z drugiej strony stołu.- Co się stało? - spytałem.- Nie cieszysz się?- Tak nie można, Davidzie.Roześmiałem się.Nie mogłem się powstrzymać.- Można.I trzeba.Nie czujesz tego?Mimo przepełniającej mnie radości, usłyszałem nutkę smutku w jej głosie.- To ten narkotyk.Dlatego tak ci dobrze.Ale to tylko złudzenie.Musisz z tym walczyć.Nie mogłem zrozumieć, co ją tak martwi.- Znowu jesteśmy razem.Nie tego chciałaś?- Tego, ale nie tak.- Dlaczego? Jestem z wami.Tylko to się liczy.- Nie chodzi o nas.Ani o ciebie.Już nie.Euforię ostudził lekki podmuch chłodnego wiatru.- Jak to?- Ona cię potrzebuje.- Kto? Alice? Oczywiście, że tak.Ale wiedziałem, że Kara nie mówi o naszej córce.Radość, jaką odczuwałem, wystawiono na ciężką próbę.Chcąc ją podtrzymać, podszedłem do stołu i wziąłem pomarańczę z misy.- Chcesz?Kara tylko pokręciła głową, obserwując mnie w milczeniu.Trzymałem pomarańczę w ręku.Czułem jej ciężar, czubkami palców wyczuwałem jej teksturę.Oczami wyobraźni widziałem, jak ją obieram, czułem zapach skórki, widziałem tryskający sok.Wiedziałem, że będzie słodki, wiedziałem też, że spijając go i smakując, pogodzę się z tym, co jest.Że będzie to akt ostatni i nieodwracalny.Niechętnie odłożyłem pomarańczę do misy.I z ciężkim sercem usiadłem.Kara uśmiechnęła się z wilgotnymi od łez oczami.- O to ci chodziło, kiedy mówiłaś, żebym był ostrożny? Nie odpowiedziała.- Nie jest już za późno? - spytałem.Przez jej twarz przemknął mroczny cień.- Możliwe.Możliwe, że ledwo zdążysz.Ścisnęło mnie w gardle.- A ty i Alice? Uśmiechnęła się ciepło.- Damy sobie radę.Nie musisz się o nas martwić.- Już was nie zobaczę, tak?Kara płakała.Płakała, nie przestając się uśmiechać.- Nie musisz.Już nie.Po policzkach spływały mi łzy.- Kocham cię - powiedziałem.- Wiem.Podeszła bliżej i objęła mnie.Po raz ostatni ukryłem twarz w jej włosach.Po raz ostatni poczułem jej zapach, nie chcąc zapomnieć i wiedząc, że muszę.- Uważaj na siebie, Davidzie - powiedziała.Czując słony smak łez w ustach, uświadomiłem sobie, że nie słyszę już tykania zegara i.Sparaliżowany, ocknąłem się w dusznej ciemności.Spróbowałem wziąć oddech, ale nie mogłem.Moją pierś owijały stalowe taśmy.Ogarnięty paniką spróbowałem jeszcze raz i zdołałem wciągnąć do płuc haust powietrza, jeden, potem drugi.Odcięty od odgłosów świata zewnętrznego, czułem się jak w bawełnianym kokonie.Tak łatwo byłoby zrezygnować i ponownie odejść.„Musisz z tym walczyć".Słowa te przywróciły mnie do rzeczywistości.Euforia rozmyła się jak dym.Rozedrgana przepona protestowała przeciwko każdemu oddechowi.Lecz z każdym oddechem, krótkim i jakże słabym, wciągałem do płuc coraz więcej powietrza.Otworzyłem oczy.Świat był dziwacznie przekrzywiony.Wirował, więc spróbowałem skupić wzrok.Wtedy usłyszałem płynący gdzieś w górze głos Henry'ego.- Nie chciałem, żeby do tego doszło, wierz mi.Ale kiedy ją porwał, przestałem mieć na to wpływ.Co mogłem zrobić?Zauważyłem, że się poruszam.Tuż obok przesuwała się ściana.Zdałem sobie sprawę, że siedzę w jego wózku, że jadę korytarzem.Spróbowałem usiąść, lecz zdołałem tylko bezwładnie poruszyć rękami.Korytarz zawirował jeszcze szybciej, mimo to zacząłem sobie coś przypominać.Henry.Strzykawka.Jenny.Chciałem wykrzyczeć jej imię, lecz tylko jęknąłem.- Ciiicho.Wykręciłem szyję i znowu dostałem gwałtownego zawrotu głowy.Opierając się ciężko o fotel, Henry pchał mnie korytarzem.Pchał mnie.Szedł.To nie miało sensu.Chciałem usiąść prosto, lecz zabrakło mi siły w rękach.Opadłem na siedzenie.- Jenny.Karetka.- wymamrotałem niewyraźnie.- Nie będzie żadnej karetki, Davidzie.- Nie.Nie rozumiem.Ale rozumiałem.A przynajmniej zaczynałem rozumieć.Przypomniało mi się, jak zareagowała Jenny, gdy przywiozłem j ą do przychodni, przypomniało mi się, jaka była przerażona.„Nie pozwól, żeby mnie skrzywdził!" Myślałem, że bredzi, że chodzi jej o Masona.Lecz jej chodziło o kogoś innego.Spróbowałem wstać.Ale czułem się tak, jakby ktoś zanurzył mi kończyny w galarecie.- Daj spokój, przestań - syknął Henry.Opadłem na fotel, lecz gdy mijaliśmy schody, rzuciłem się na poręcz.Wózek zachybotał i omal nie spadłem.Henry zachwiał się, z trudem zachowując równowagę.- Cholera jasna, David!Wózek stał bokiem.Wciąż trzymałem się poręczy.Zamknąłem oczy, bo wszystko znowu zawirowało.Dotarł do mnie jego poirytowany głos.- Puść - wysapał.- Przecież wiesz, że to na nic.Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że spocony i rozczochrany opiera się o ścianę.- Proszę cię.- Powiedział to ze szczerym bólem.- Tylko to utrudniasz, i mnie, i sobie.Jeszcze mocniej zacisnąłem palce.Westchnął i wyjął z kieszeni strzykawkę.Podniósł ją wysoko, żebym zobaczył, że jest pełna.- Tyle diamorfiny zabije nawet konia.Naprawdę nie chcę dawać ci więcej.Wiesz tak samo jak ja, czym by się to skończyło.Ale jeśli mnie zmusisz, nie będę miał wyboru.Mój umysł przetrawił to ospale.Diamorfina, silny środek przeciwbólowy, pochodna heroiny, mogła wywoływać halucynacje, czasem doprowadzała do śpiączki.Stosował ją Harold Shipman, usypiając na wieki setki pacjentów.A Henry wpompował jej we mnie Bóg wie ile
[ Pobierz całość w formacie PDF ]