[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podszedłem nieco bliżej, ale niezbyt, nie wiedziałem bowiem, jak bardzo naciągają się elastyczne pasy.- Jest tam może Asmodeusz?- Owszem, jest tutaj.I w tej chwili niezbyt cię lubi.- Nie dziwię się.Mogę zamienić słówko?Zapadła długa cisza.Czekałem, wiedząc z doświadczenia, że nie da się tego przyśpieszyć.Asmodeusz wynurzał się i znikał o własnymi siłach, we własnym rytmie, a potężna dawka OPG, losowo przełączająca obwody układu nerwowego Rafiego, nie ułatwiała sprawy.Powoli jednak po twarzy Rafiego przepłynęły zmarszczki i każda odmieniała ją odrobinę.Efekt był tak powolny, że można było sobie wmówić, że to złudzenie optyczne.Ale nieważne jak to tłumaczy - minęło pół minuty i patrzyłem już w inną twarz.Nowa, odziana w rysy Rafiego niczym ironiczną maskę, spojrzała na mnie z kwaśnym grymasem unoszącym kącik ust.- Nie słyszę kawalerii - powiedział Asmodeusz.Brzmiało to jakby zgryzał garść szklanego pyłu.- Nadjeżdża - odparłem z większą pewnością niż czułem.- A tymczasem chciałem cię prosić o przysługę.- Uwielbiam ci robić przysługi, Castor.Podejdź trochę bliżej.Pocałuj mnie w usta.- Chcę, żebyś ukrył się możliwie jak najgłębiej.Jeśli zdołasz, postaraj się zasnąć.Zagram dla ciebie, posłuchaj muzyki, zamiast starać się jej unikać.Pozwól jej działać poprzez siebie i wykorzystaj do jak największego oddalenia się od Rafiego.Asmodeusz uśmiechnął się uprzejmie.- A czemu właściwie miałbym to zrobić?- Bo ktoś, kto wygląda jak członek mojego gatunku, lecz zachowuje się jak ktoś z twojego, zjawi się po ciebie.A potem rozbierze cię na kawałki pęsetami, ułoży na szkiełkach i opisze każdy fragment.Wiesz, że to prawda.Przez chwilę w celi panowała cisza, zakłócana tylko sykiem oddechu Asmodeusza, głośnym jak powietrze ulatujące z przebitej opony.- Ta suka - rzekł w końcu bez śladu emocji.- Suka z wędką i wielkimi ambicjami.Kiedy rąbnie o ścianę, zabrzmi to słodko.- Może - przyznałem.- Może nie.To cwana graczka, Asmodeuszu, i kurewsko mocna.W tej chwili za mocna dla ciebie.- Dla ciebie też, Castor.- To oczywiste.Wiedząc, czym jest Asmodeusz, czułem się z tym wszystkim bardzo źle: zupełnie jak, jeśli to określenie w ogóle coś znaczy, zdrajca własnego rodzaju.Rozmawiałem o taktyce z demonem, próbując uchronić go przed stworzonym przez ludzką rasę najbliższym odpowiednikiem drapieżcy żerującego na demonach.Do tego właśnie pchnęła mnie Jenna-Jane Mulbridge i w tym momencie nienawidziłem jej za to.- Ludzie na zewnątrz muszą zobaczyć Rafiego - oznajmiłem, wyjmując z kieszeni flet, nowy nabytek, jeszcze się z nim nie oswoiłem.- Nie powinni zobaczyć ciebie.Jeśli zobaczą ciebie, pomyślą, że ona ma rację.Rozumiesz?- Ludzie nie umieją myśleć, Castor.Jedynie myślą, że myślą.- To i tak niczego nie zmienia.Może zobaczymy się później, ale w żadnym razie nie chcę cię, kurwa, widzieć teraz.I powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia.Przestałem gadać i zagrałem.Zacząłem od znanej melodii, która wkrótce zamieniła się w szaleńczą mieszaninę, najpierw szybką, stopniowo zwalniającą, z żałobnym napięciem opadającą w dół skali.Asmodeusz kiwał głową w rytm, z senną miną, pokazując, że dotrzymuje mi kroku.Śpiewał zaimprowizowane słowa głuchym głosem, który nigdy nie powinien wydostać się z ludzkiej krtani.I miałem nadzieję, że nie spotkam nikogo, kto mógłby mi je przetłumaczyć.Lecz jego powieki opadały, a głos się załamywał.Ruchy głowy przestały dotrzymywać kroku muzyce, potem w ogóle ustały.Kiedy drzwi za moimi plecami w końcu się otwarły, wisiał bez ruchu.- Musimy zabrać pacjenta - oznajmił szorstko Paul.Odwróciłem się, chowając flet do kieszeni.Nie był sam, po obu jego bokach stali Walijczyk imieniem Kenneth i trzeci pracownik Stangera, którego nie znałem.Za ich plecami ujrzałem doktora Webba, dyrektora ośrodka, dyrygującego ruchem wraz z łysym, surowym chudzielcem w ciemnoszarym garniturze.Twarz Paula nie wyrażała niczego, ledwie na mnie spojrzał.Webba natomiast najwyraźniej oburzył mój widok.- Castor! - ryknął, wypluwając moje imię jak kot kłębek włosów.- Kto go tu wpuścił? On nie ma wstępu! Zabierzcie go!- Przepraszam.- Z determinacją zagrodziłem drogę trójce, która posłusznie ruszyła naprzód.- Gdzie dokładnie musicie przenieść pacjenta? Z czyjego polecenia? O czym wy mówicie? Jestem najbliższym krewnym pacjenta, czemu nic mi o tym nie wiadomo?- Nie jesteś jego najbliższym krewnym! - warknął Webb.Pstryknął palcami pod nosem Kennetha i pokazał na mnie władczo.Kenneth położył mi dłoń na piersi i popchnął mocno na bok, pozwalając Paulowi i drugiemu pielęgniarzowi przejść i chwycić ramę z obu stron.Obrócili ją tak, że mogła przejechać przez drzwi.Ale ja jeszcze nie skończyłem.Zanurkowałem pod łokciem Kennetha, podbiegłem do drzwi i zatrzasnąłem je.Zamek zaskoczył, co oznaczało, że Paul będzie musiał puścić ramę, wyciągnąć klucze i znów go otworzyć.A wcześniej przejść przeze mnie.Webb łaskawie zyskał mi kolejne kilka sekund
[ Pobierz całość w formacie PDF ]