[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nagle, jakby ten zastój osiągnął punkt krytyczny, strąciło się powietrze kolorowym fermentem, rozpadło się na płatki barwne, na migotliwe łopoty.Były to ogromne, ociężałe motyle zajęte parami miłosną igraszką.Niedołężny, drgający trzepot utrzymywał się przez chwilę w martwej aurze.Wyprzedzały się na przemian o piędź[174] i znów łączyły w locie, tasując w pociemniałym powietrzu całą talię barwnych rozbłysków.Czy był to tylko szybki rozkład wybujałej aury, fatamorgana[175] powietrza pełnego haszyszu i fanaberii? Uderzyłem czapką i ciężki, pluszowy motyl opadł na ziemię, trzepocąc skrzydłami.Podniosłem go i schowałem.Jeden dowód więcej.XXIVOdgadłem tajemnicę tego stylu.Tak długo linie tej architektury w swej natarczywej swadzie powtarzały ten sam niezrozumiały frazes, aż pojąłem ten szyfr zdradliwy, to perskie oko, tę łaskotliwą mistyfikację.Była to zaprawdę zbyt przejrzysta maskarada.W tych wyszukanych i ruchliwych liniach oprzesadnej wytwomości była jakaś papryka nazbyt ostra, jakiś nadmiar gorącej pikanterii, było coś fertycznego[176], żarliwego, zbyt jaskrawo gestykulującego — coś, jednym słowem, kolorowego, kolonialnego i łypiącego oczyma.Tak jest, styl ten miał na dnie swym coś niesłychanie odrażającego — był rozpustny, wymyślny, tropikalny i niesłychanie cyniczny.XXVNie potrzebuję wyjaśniać, jak mną to odkrycie wstrząsnęło.Odległe linie zbliżają się i łączą, zestrzelają się nie spodzianie raporty i paralele.Pełen wzburzenia podzieliłem się z Rudolfem mym odkryciem.Okazał się mało wzruszony.Żachnął się[177] nawet niechętnie, zarzucając mi przesadę i zmyślanie.Coraz częściej zarzuca mi blagę, umyślną mistyfikację.Jeżeli miałem dla niego, jako właściciela albumu, jeszcze pewien sentyment, to jego zawistne, pełne niepohamowanej goryczy wybuchy odstręczają mnie coraz bardziej od niego.Nie okazuję mu jednak urazy, jestem niestety od niego zależny.Cóż zrobiłbym bez markownika? On wie o tym i wykorzystuje tę przewagę.XXVIZbyt wiele dzieje się w tej wiośnie.Zbyt wiele aspiracyj, bezgranicznych pretensyj, wezbranych i nie objętych ambicyj rozpiera te ciemne głębie.Ekspansja jej nie zna granic.Administracja tej ogromnej, rozgałęzionej i rozrosłej imprezy jest ponad moje siły.Chcąc przerzucić część ciężaru na Rudolfa, zamianowałem go współregentem.Naturalnie anonimowo.Wraz z markownikiem jego stanowimy we troje razem triumwirat nieoficjalny, na którym spoczywa ciężar odpowiedzialności za całą tę niezgłębioną i nieogarniętą aferę.XXVIINie miałem odwagi obejść willi i dostać się na drugą stronę.Zostałbym niechybnie dostrzeżony.Dlaczego mimo to mam uczucie, jak gdybym już tam kiedyś był — bardzo dawno? Czy w gruncie rzeczy nie znamy już z góry wszystkich krajobrazów, które napotkamy w naszym życiu? Czy może w ogóle coś zajść jeszcze całkiem nowego, czego byśmy w najgłębszych naszych rezerwach od dawna nie przeczuli.Wiem, że kiedyś o jakiejś późnej godzinie stanę tam na progu ogrodów, ręka w rękę z Bianką.Wejdziemy w te zapomniane zakątki, gdzie między starymi murami zamknięte są zatrute parki, te sztuczne raje Poego[178], pełne szaleju[179], maku i opiatycznych powoi, płonących pod burym niebem bardzo starych fresków.Zbudzimy biały marmur statuy śpiącej z pustymi oczyma w tym zamarginesowym świecie, za rubieżą zwiędłego popołudnia.Spłoszymy jej jedynego kochanka, czerwonego wampira uśpionego na jej łonie ze złożonymi skrzydłami.Uleci bezgłośnie, miękki, płynny i falujący bezsilnym, bezcielesnym, jaskrawoczerwonym ochłapem bez szkieletu i substancji, zawiruje, rozłopoce się, rozkłóci[180] bez śladu w zmartwiałym powietrzu.Przez małą furtkę wkroczymy na całkiem pustą polanę.Roślinność będzie tam spalona jak tytoń, jak preria w późne lato indiańskie[181].Będzie to może w stanie New Orleans albo Luizjana — kraje wszak są tylko pretekstami.Siądziemy na kamiennym ocembrowaniu kwadratowej sadzawki.Bianka zamoczy białe palce w ciepłej wodzie pełnej żółtych liści i nie podniesie oczu.Po drugiej stronie siedzieć będzie czarna, smukła postać cała zakwefiona.Zapytam o nią szeptem, a Bianka potrząśnie głową i powie cicho: — Nie bój się, ona nie słucha, to jest moja zmarła matka, która tu mieszka.— Potem powie mi rzeczy najsłodsze, najcichsze i najsmutniejsze.Nie będzie już żadnej pociechy.Zmierzch będzie zapadał.XXVIIIWypadki przeganiają się w oszalałym tempie.Przyjechał ojciec Bianki.Stałem dziś u zbiegu ulicy Fontann i Skarabeusza, gdy nadjechała lśniąca, otwarta landara[182] z pudłem szerokim i płytkim jak koncha.W białej tej, jedwabnej muszli ujrzałem Biankę na wpół leżącą w tiulowej sukience.Łagodny jej profil ocieniony był kryzą kapelusza, która, opuszczona w dół, przytrzymana była wstążką pod brodą.Tonęła niemal cała w szlarach[183] białego fularu[184], siedząc obok pana w czarnym tużurku[185] i białej pikowej kamizelce, na której złocił się ciężki łańcuch z mnóstwem breloków.Pod czarnym, głęboko zasuniętym melonikiem szarzała zamknięta, ponura twarz z bokobrodami.Zadrżałem do głębi na ten widok.Nie mogło być wątpliwości.Był to pan de V.Gdy elegancki pojazd mijał mnie, dudniąc dyskretnie elastycznym pudłem — Bianka powiedziała coś do ojca, który odwrócił się i skierował na mnie spojrzenie swych wielkich czarnych okularów.Miał twarz szarego lwa bez grzywy.W uniesieniu, nieprzytomny niemal od najsprzeczniejszych uczuć, zawołałem: — licz na mnie!.— i — do ostatniej kropli krwi.— i wypaliłem w powietrze z pistoletu dobytego z zanadrza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]