[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Tak, drogi panie, jest dobra.Rzucił jej zdesperowane spojrzenie.– Nasze języki się spotkały, przez co to „drogi panie” brzmi ciutek śmiesznie, nie sądzisz? Mam na imię Parker.W porządku?Przełknęła ślinę z wysiłkiem, ale nie odwróciła wzroku.– W porządku.Mam na imię Maris.– Zaplanowałem to.Wyraźnie starał się ją sprowokować, ale postanowiła, że mu na to nie pozwoli.– Gdzie się urodziłeś? Na Południu, to wiem.– Kurczę! Jak się zdemaskowałem? – Powiedział to z przesadnie rozwlekłym akcentem.Roześmiała się cicho.– Tak, mówisz z akcentem, ale Jankesi nie potrafią rozróżnić niuansów regionalnych.Teksańczycy nie mówią tak jak mieszkańcy Karoliny Południowej, prawda?– Teksańczycy mówią jak nikt poza nimi.Znowu się roześmiała.– Więc co to za akcent?– Czy to ważne?– Pewne słowa, jakich używasz…– Na przykład?– Na przykład „ciutek”.„Epuzer”.„Robaczki świętojańskie”.Takie tam rzeczy.– Być może od czasu do czasu wyrywają mi się jakieś kolokwializmy.Będę się ich wystrzegać.– Nie! Nadają smaku twojemu stylowi.– Im delikatniejszy smak, tym więcej pracy.Przytaknęła.– Widzę, że się nad tym zastanawiałeś.W swojej prozie wystrzegasz się idiomów.– Oparła łokcie na stole, pochyliła się do przodu.– Włożyłeś w swój tekst wiele ciężkiej pracy.Dlaczego nie pozwalasz go przeczytać?Miał już gotową odpowiedź.– Strach przed porażką.– To zrozumiałe.Twórcy są dotknięci przekleństwem zwątpienia.To natura tych bestii.– Wskazała na jego książki.– Ale czy nie cieszymy się, że większość się jej nie poddała?– Niektórzy się poddali, prawda? Nie mogli znieść wyśmiewających ich krytyków, kaprysów czytelników, konieczności sprostania oczekiwaniom i najmroczniejszemu zwątpieniu, które brzmi – czy w ogóle mam talent.Jak wielu znanych ci pisarzy zapiło się na śmierć? Albo odeszło przedwcześnie, rozwalając sobie głowę?Milczała przez chwilę.– Powiedz, czy do tego potrzeba więcej odwagi niż do zostania pustelnikiem na odludnej wyspie?Trafiła w dziesiątkę.Przez kilka długich chwil Parker walczył ze sobą.Potem odwrócił gwałtownie krzesło i podjechał do komputera.Włączył go.– To nic nie znaczy, rozumiesz? – burknął przez ramię.Skinęła głową, choć była pewna, że oboje kłamią.Cokolwiek to było, miało jakieś znaczenie.– Napisałem pierwszy rozdział.– Jako dodatek do prologu?– Zgadza się.Możesz przeczytać, jeśli chcesz.Ale rozumiesz, że to mnie do niczego nie zobowiązuje.Niezależnie od tego, czy tekst ci się spodoba, czy nie, niczego nie obiecuję.Stanęła obok niego.Razem przyglądali się, jak drukarka wypluwa kolejne strony.– Czy rozdział zaczyna się w miejscu, w którym skończył się prolog?– Nie.Scena z prologu wraca pod koniec książki.– Więc skaczesz w czasie?– Tak.– Jak daleko?– Trzy lata.Rozdział zaczyna się w chwili, gdy Roark i Todd są kolegami z akademika.– Roark i Todd.– Powtórzyła imiona postaci.Uznała, że się jej podobają.– Który jest który?– Jak to?– Którego z nich widzimy u Hatcha Walkera w prologu? Który rozbił łódź, a który wyleciał za burtę?Tym razem w jego uśmiechu nie było goryczy.– Nie powiesz mi, prawda?– Gdybym ci powiedział, po co miałabyś przeczytać resztę książki?– Resztę? Więc jednak chcesz ją napisać?Uśmiech nieco przybladł.– Najpierw zobaczmy, co powiesz.– Nie mogę się doczekać.– Nie ekscytuj się tak, Maris.To tylko jeden rozdział.Wyjął kartki z drukarki, wyrównał i podał jej.Chwyciła mocno, ale on nie wypuszczał ich z ręki.Spojrzała na niego pytająco.– Ten pocałunek… Wcale nie chciałem cię wystraszyć.Zanim zdążyła zareagować, puścił kartki i krzyknął do Mike'a:– Przynieś jej telefon, niech zadzwoni po łódź! Przypłynie akurat wtedy, gdy wózek dojedzie do przystani.– Ale już po jedenastej! – zawołał Mike.– Nie możesz jej wygonić o tej porze.Maris oblała się rumieńcem.– Nie, w porządku – pospieszyła z zapewnieniem, zbyt głośnym i gwałtownym.– Nic mi nie będzie.– Nie ma mowy – oznajmił Mike, nie zwracając uwagi na ostrzegawcze spojrzenie Parkera.– Zostanie pani na noc, w domku dla gości.Rozdział ósmyDla zachowania dyskrecji spotkanie odbyło się w prywatnej jadalni na trzydziestym pierwszym piętrze World-View Center.Ten wykładany drewnianymi panelami pokój był umeblowany z dyskretnym wykwintem.Podłogę wyściełał ręcznie tkany dywan, mięsisty, chłonący dźwięki, kwiatowe dekoracje skomponowano ze smakiem, światło było rozproszone.łagodne.Ogromne okna.za którymi zwykle rozciągał się wspaniały widok na centrum miasta, zasłonięto ciężkimi kotarami.Gospodarz, siedzący u szczytu stołu, spytał uprzejmie:– Nadiu, podać jeszcze kawy? A panu.panie Reed?Nadia Schuller skinęła na kelnera w białych rękawiczkach.Noah podziękował.Zjedli już zupę-krem z porów, sałatkę z homara i marynowane szparagi.Na deser podano truskawki z bitą śmietaną i czekoladki.Noah podziękował za wystawny posiłek.– Cieszę się, że wam smakował – odparł Morris Blume i odprawił obsługę.Nadia od niechcenia mieszała kawę.Noah rzucił jej spojrzenie sygnalizujące, że towarzyskie rozmowy dobiegły końca i pora przystąpić do interesów.Oprócz Morrisa Blume'a przy stole siedziało pięciu innych przedstawicieli WorldView.Pół roku wcześniej Nadia zaaranżowała pierwsze spotkanie Blume'a z Noahem.Blume już wtedy nie krył się ze swoimi zamiarami.Oświadczył prosto z mostu, że zamierza przejąć Matherly Press.Natychmiast po tym pierwszym spotkaniu jego prawnicy rozpoczęli wytężone prace nad wstępną propozycją transakcji.Po paru miesiącach analiz i badań, sporządzania szczegółowych planów działania, wykresów udziałów rynkowych i prognoz dochodów Noah otrzymał ostateczną propozycję, dokument oprawiony w ogromne okładki.Podczas obecnego spotkania miał dać odpowiedź.Morris Blume był chudy i uderzająco blady.Przedwcześnie wyłysiał, a choć na potylicy został mu wianuszek włosów, golił go codziennie, pozostawiając jedynie szary cień na lśniącej, nieco guzowatej głowie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]