[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Patrzyli, jak słońce opada za horyzont.– Za jakieś pięć dni – powiedział cicho tato – wrócę na miejsce, gdzie stała nasza rakieta, zabiorę ukryty w ruinach prowiant i przywiozę go tutaj.Potem poszukam Berta Edwardsa, jego żony i córek.– Córek? – spytał Timothy.– Ilu?– Czterech.– Widzę, że będą z tym jeszcze kłopoty.– Mama powoli skinęła głową.– Dziewczyny.– Michael skrzywił się niczym stara marsjańska rzeźba.– Dziewczyny.– One też przylatują rakietą?– Tak.Jeśli im się uda.Rodzinne rakiety przeznaczono do wycieczek na Księżyc, nie na Marsa.Mieliśmy szczęście, że tu dotarliśmy.– Skąd wziąłeś rakietę? – szepnął Timothy, kiedy pozostała dwójka pobiegła naprzód.– Zachowałem ją.Przechowywałem od dwudziestu lat, Tim.Trzymałem w ukryciu w nadziei, że nigdy nie będę musiał z niej skorzystać.Chyba powinienem był ją oddać rządowi na wojnę, ale wciąż myślałem o Marsie.– Naszych wakacjach!– Właśnie.Ale niech to pozostanie między nami.Kiedy uznałem, że na Ziemi wszystko dobiega końca, odczekałem do ostatniej chwili i zabrałem nasze rzeczy.Bert Edwards także ukrywał statek, stwierdziliśmy jednak, że bezpieczniej będzie wystartować osobno, w razie gdyby ktoś próbował nas zestrzelić.– Czemu wysadziłeś rakietę, tato?– Żebyśmy nigdy nie mogli wrócić.I żeby żaden ze złych ludzi, którzy mogliby przybyć na Marsa, nie wiedział, że tu jesteśmy.– Dlatego przez cały czas spoglądasz w niebo?– Tak.To głupie.Nie przylecą tu za nami.Nie mają statków.Jestem po prostu zbyt ostrożny.Michael wrócił do nich biegiem.– Czy to naprawdę nasze miasto, tato?– Cała ta planeta należy do nas.Stali tam – królowie i władcy, najlepsi z najlepszych, mistrzowie nad mistrzami, niezrównani monarchowie i prezydenci, próbując zrozumieć, co to znaczy posiadać na własność świat i jak wielki jest ten świat w istocie.W rozrzedzonej atmosferze noc zapadała szybko.Tato zostawił ich na placu, obok pulsującej fontanny, wrócił do łodzi i po chwili pojawił się, niosąc w wielkich dłoniach gruby plik papierów.Ułożył je w nieporządny stosik na starym dziedzińcu i podpalił.Rodzina zebrała się wokół ognia, aby się ogrzać.Timothy patrzył, jak małe literki podskakują niczym przerażone zwierzęta, kiedy dotykają ich żarłoczne płomienie.Papier trzeszczał niczym skóra starca, gdy ogień pochłaniał niezliczone słowa:OBLIGACJE RZĄDOWE; Wykresy statystyczne 1999; Rozprawa na temat uprzedzeń religijnych; Logistyka; Problem jedności panamerykańskiej; Raport giełdowy z 3 lipca 1998; Kronika wojenna.Tato uparł się, aby przywieźć te papiery specjalnie w tym celu.Siedział na kamieniach, z zadowoleniem podsycając ogień kolejnymi kartkami i opowiadając dzieciom, co to wszystko znaczy.– Już czas, abym wyjaśnił wam parę rzeczy.Trzymanie ich w sekrecie byłoby nieuczciwe.Nie wiem, czy rozumiecie, ale musicie mnie wysłuchać, nawet jeśli dotrze do was tylko część z tego, co wam powiem.Cisnął w ogień kolejną stronicę.– W tej chwili palę pewien sposób życia, tak jak wypalono go na Ziemi.Wybaczcie, że mówię jak polityk, ostatecznie piastowałem urząd gubernatora stanowego.Byłem uczciwy.Nienawidzili mnie za to.Życie na Ziemi nigdy nie zmierzało do niczego dobrego.Nauka za bardzo nas wyprzedziła i ludzie zagubili się w mechanicznej dżungli, niczym dzieci zachwycone ślicznymi drobiazgami, gadżetami, helikopterami, rakietami.Nasza uwaga skupiała się nie tam, gdzie powinna, na maszynach, zamiast na sposobach kierowania nimi.Wojny stawały się coraz większe i groźniejsze, aż w końcu zamordowały Ziemię.To właśnie oznacza milczące radio.Przed tym właśnie uciekliśmy.Mieliśmy szczęście – nie ma już więcej rakiet.Czas, abyście dowiedzieli się, że nie wybraliśmy się tu na wakacje.Odwlekałem tę chwilę, ale wreszcie muszę to powiedzieć.Ziemi już nie ma
[ Pobierz całość w formacie PDF ]