[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.6Ktoś chichotał mu nad uchem, gdy bezskutecznie próbował unieść powieki.Były zbyt ciężkie.Ale chichot nie ustał i wkrótce doszło do niego, że w nosie wierci go jakiś zapach.Narzuta z bizoniej skóry.Teraz usłyszał, że coś chichocze nie nad jego uchem, ale niedaleko.W tym samym pomieszczeniu.Zmusił się do otwarcia oczu i odwrócił głowę w stronę dźwięków.Nie było nic widać, więc uniósł się lekko.W wigwamie było cicho, a blade sylwetki rodziny Wierzgającego Ptaka nie poruszały się.Zdawało się, że wszyscy śpią.Wtedy ponownie usłyszał chichot.Był wysoki i wdzięczny, niewątpliwie kobiecy, i dochodził skądś po przeciwnej stronie namiotu.Porucznik podniósł się trochę bardziej, na tyle by zerknąć ponad dogasającym ogniskiem na środku pomieszczenia.Kobieta znów zachichotała, a do jego uszu dobiegł niski i delikatny męski głos.Zobaczył dziwny tobołek, który zawsze wisiał nad łóżkiem Wierzgającego Ptaka.Dźwięki dochodziły stamtąd.Dunbar nie potrafił odgadnąć, co się dzieje, więc przetarłszy szybko oczy, uniósł się jeszcze ździebełko wyżej.Dostrzegał teraz sylwetki dwojga ludzi; ich głowy i ramiona wystawały z legowiska, a ich szybkie poruszenia wydawały się całkiem nie na miejscu o tak późnej porze.Porucznik zmrużył oczy, próbując przeniknąć ciemność.Ciała przemieściły się nagle.Jedno uniosło się nad drugim, a potem oba stopiły się w jedno.Nastąpił moment absolutnej ciszy, a potem przeciągły, cichy jęk, jak czyjeś odetchnięcie, dotarł do jego uszu i Dunbar zorientował się, że się kochają.Czując się skończonym osłem, szybko opadł na łóżko w nadziei, że żadne z kochanków nie widziało jego zagapionej, głupiej, gamoniowatej gęby.Bardziej leżąc niż śpiąc, spoczywał na narzucie, wsłuchany w miarowe, natarczywe odgłosy miłosnych zapasów.Jego oczy przywykły do ciemności i dostrzegał teraz zarys śpiącej najbliżej niego osoby.Rytmiczne unoszenie się i opadanie posłania było dla niego znakiem, że śpi głęboko.Leżała na boku, odwrócona do niego tyłem.Ale rozpoznał zarys głowy i zmierzwione miedziane włosy.Ta Która Stoi Z Pięścią spała sama i zaczął się nad nią zastanawiać.Może sobie być białą z krwi, ale we wszystkim innym jest jedną z nich.Mówi ich językiem, jakby to był jej język ojczysty.Angielski to dla niej obcy język.Nie zachowuje się, jakby działała pod przymusem.Nie ma najmniejszej oznaki, by miała być niewolnicą.Wydaje się, że jest teraz w hordzie na całkowicie równych prawach.Słusznie odgadł, że została wzięta za młodu.Gdy zastanawiał się, jak tu z powrotem zasnąć, pytania dotyczące kobiety, która należała do dwóch ludów, stopniowo splotły się ze sobą i pozostało tylko jedno.Ciekaw jestem, czy jest szczęśliwa w życiu, zastanawiał się.To pytanie zapadło mu w głowę, leniwie zlewając się z odgłosami Wierzgającego Ptaka i jego żony w miłosnym uścisku.Potem, bez najmniejszego wysiłku, pytanie zaczęło się motać, począwszy od powolnego wirowania, z każdym obrotem nabierając prędkości.Zataczało koła coraz szybciej, aż porucznik Dunbar stracił je z oczu i zasnął.ROZDZIAŁ XX1Spędzili w tymczasowym obozie niepełne trzy dni, a trzy dni to mało czasu na dokonanie daleko idącej zmiany.Ale właśnie tak się stało.Odmienił się bieg życia porucznika Dunbara.Nie było jednego szumnego wydarzenia, które byłoby tej zmiany świadectwem.Nie miał wizji mistycznych.Nie ukazał mu się Bóg.Nie został pasowany na wojownika Komanczów.Nie było żadnego przełomowego momentu ani nie pozostało żadne świadectwo, które ktoś mógłby wskazać i powiedzieć, że było to wtedy a wtedy, o tej czy o tamtej porze.Było to jak jakiś piękny, tajemniczy wirus przebudzenia, który po długim okresie inkubacji wysunął się na czoło jego życia.Rankiem następnego dnia po polowaniu obudził się z niezwykłą jasnością myśli.Porucznik nie miał żadnego kaca po przespanej nocy i całkiem poważnie zastanawiał się, od jakiego czasu nie zdarzyło mu się obudzić w takim stanie.Na pewno od czasów, gdy był chłopcem.Nogi mu się spociły, więc pozbierał buty i przekradł się pomiędzy śpiącymi w wigwamie, w nadziei, że na zewnątrz znajdzie jakieś miejsce, gdzie będzie mógł wymyć się między palcami stóp.Znalazł takie miejsce natychmiast po wyjściu z tipi.Całe mile porośniętej trawą prerii były zmoczone rosą.Zostawiwszy buty przed wigwamem, porucznik pomaszerował na wschód, wiedząc, że gdzieś tam znajduje się stado kuców.Chciał doglądnąć Cisca.Pierwsze różane pasma świtu przedarły się przez ciemności, a on idąc patrzył zdjęty lękiem, niepomny na przemoczone rosą nogawki spodni.Każdy dzień rozpoczyna się cudem, pomyślał nagle.Pasma rozrastały się, z sekundy na sekundę zmieniając kolory.Czymkolwiek jest Bóg, dziękuję Bogu za ten dzień.Tak mu się spodobały te słowa, że wypowiedział je głośno.„Czymkolwiek jest Bóg, dziękuję Bogu za ten dzień.”Ukazały się pierwsze końskie łby, spiczaste uszy rysujące się na tle świtu.Zobaczył także głowę Indianina.Pewnie to chłopiec, który bez przerwy się śmieje.Znalazł Cisca bez większych kłopotów.Bułanek zarżał na widok zbliżającego się pana i serce wezbrało w poruczniku.Koń położył miękki pysk na piersi Dunbara i obaj stali przez dłuższą chwilę w bezruchu, dając się osnuć porannemu chłodowi.Porucznik łagodnie uniósł szczękę Cisca i chuchnął mu w oba nozdrza.Zdjęte ciekawością, pozostałe konie zaczęły się tłoczyć dookoła nich, ale zanim stały się dokuczliwe, porucznik Dunbar założył Ciscowi uzdę i ruszył z powrotem do obozu.Jazda w powrotnym kierunku wywierała nie mniejsze wrażenie niż spacer w tę stronę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]