[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Muszą postępować inaczej.Wszystko zaczęło się jak cud i rozwijać się mogło tylko dzięki cudom.Ta myśl spodobała mu się ogromnie i pomogła mu wygładzić bardzo skrzywioną twarz.Tymczasem Cabero ustawił mężczyzn w niezdarny szereg.Kobiety szły po bokach pochodu, a Jones jechał na czele; gdy dał rozkaz wymarszu, odpowiedział mu tłum potężnym okrzykiem.XI – NiedowiarekTego Jones sobie najmniej życzył.Okrzyk ów oznajmiał nieprzyjacielowi, skąd się zbliżało niebezpieczeństwo, ale było niemożliwe uciszyć tę małą armię.Od chwili gdy rozpoczęto marsz, powietrze drżało od bezustannego wrzasku.Wśród tego gwaru Cabero krzyczał do ucha Vereala:– Ruszamy panie, ale dokąd mamy iść?Jedna jedyna myśl przyszła w tej chwili Jonesowi do głowy.– Do pałacu Verealów!Adiutant powtórzył te słowa i tłum przyjął je entuzjastycznie.– Do pałacu Verealów!Posuwali się pomału, Jones jechał wolniutko na swym karym wierzchowcu; wiedział dobrze, że o ile ta fala ma zalać wielki budynek na wzgórzu, musi – zanim dojdzie – powiększyć się wielokrotnie.I rzeczywiście rosła ze zdumiewającą szybkością.Mężczyźni tworzyli zwartą grupę, kobiety, wrzeszcząc i wiwatując, agitowały i przyprowadzały rekrutów.Biegły przed małym oddziałkiem, wszędzie ich było pełno.Wpadały do domów, wywlekały stamtąd zdumionych mieszkańców; ciągnęły za sobą mężczyzn, którzy wybiegli na ulicę, chcąc się przekonać, co znaczy ten krzyk.Ich entuzjazm był niesłychanie zaraźliwy.W jednej chwili kilka wybełkotanych, nieprzytomnych słów i okrzyków: Vereal! przekonało też najsolidniejszych obywateli San Triste.Nastał czas cudów.Chwytano za broń, ci co mieli konie, siodłali je.W drodze zdobywano informacje fruwające z ust do ust.Przede wszystkim dowiadywano się, że przyjechał Vereal we własnej osobie, piękny, młody, wesoły, odważny, że chce wejść w posiadanie swej ojcowizny i wyrzucić znienawidzonego potwora, zamieszkującego dom na wzgórzu.W przeciągu dziesięciu minut garstka trzydziestu ludzi wzrosła dziesięciokrotnie i ciągle nowe zastępy zalewały ulice.Tłum rósł i rósł, a Jan Jones jechał wolniusieńko krętymi drogami przez środek miasta, dając w ten sposób możność każdemu, kto pragnął, przyłączenia się do jego oddziału.Ci, co szli za nim, nie byli to już zwykli ludzie, były to istoty z bajki, ogarnięte płomieniem szaleństwa i entuzjazmu.Ktoś jechał koło niego, drżąc z podniecenia.– Panie, panie! – krzyczał podnosząc ręce – naucz mnie, jak mam umrzeć za ciebie.Pokaż, w jaki sposób.– Idź na wzgórze – odparł tonem wytrawnego dowódcy Jones – i dowiedz się, co tam robi Cabrillo.Człowiek, do którego wypowiedział te słowa, zawrócił konia na miejscu, uderzył go szpicrutą, ukłuł ostrogami i znikł w mgnieniu oka.Inni nie czekając rozkazów, podążyli za nim.Taki to duch ogarnął ludność San Triste.Tych, którzy mieli jakiekolwiek wątpliwości, chwytano i ciągnięto na czoło pochodu.– Patrzcie – mówiono im – sprawdźcie własnymi oczami.I rzeczywiście jedno spojrzenie wystarczało.W takich okolicznościach najczarniejszy kolor wydaje się niepokalaną bielą.Nagle koło Jonesa skłębiła się i zawirowała masa ludzka: trzech jeźdźców, strzemię przy strzemieniu, torowało sobie drogę.Podjechali blisko i w drżącym świetle pochodni, które skąpo oświetlały tłum, Jones poznał swoich trzech wspólników, Anglika, Amerykanina, Francuza.Wreszcie dotarli do niego i Si Denny mógł mu szepnąć:– Elegancka robota, elegancka.Okręcisz ich sobie koło małego palca.– Co będzie, jeśli Cabrillo wystawi dwudziestu porządnych żołnierzy i zaatakują tę ciżbę?– My trzej wstrzymamy atak, a reszta wykończy ich – Denny przypatrywał się strasznym twarzom rozsianym w tłumie.– Zresztą te typy są zawzięte.Nawet karabiny nie powstrzymałyby ich.Upili się trunkiem, który idzie do głowy, a nie do żołądka.To była prawda i Jones wiedział o tym.Fala płynąca wkoło niego składała się z ludzi przeistoczonych do głębi, z ludzi o wykrzywionych twarzach, klnących, krzyczących, rozśpiewanych.Wokoło kłębiła się niezmierzona ciżba kobiet.Pierwszy posłaniec wrócił do nich na koniu, który wskutek okrutnego tempa jazdy pokryty był pianą i drżał ze zmęczenia.Goniec przyniósł następujące nowiny: Cabrillo od dawna wiedział o wszystkim.Zebrał w pałacu na wzgórzu kilkudziesięciu ludzi, zupełnie zależnych od siebie, ludzi, których dobrobyt lub nędza zależała całkowicie od jego zwycięstwa lub porażki, poza tym zgromadził swoją służbę i tych, którzy pracowali w jego warsztatach w obrębie miasta i poza nim.Zdając sobie sprawę z tego, że miasto go nienawidzi, pośpiesznie zgromadził wkoło siebie pokaźną liczbę łotrów, którzy niby to zarządzali jego fermami, a w rzeczywistości nie robili nic prócz bezczynnego korzystania z dochodów płynących z tychże ferm.Tego rodzaju typy gotowe były walczyć i mordować i choć prawdopodobnie nie było ich tak wielu, pod odpowiednim dowództwem mogli siać straszne spustoszenie.A Cabrillo potrafi poprowadzić ich do bitwy! Mały nie mógł przewidzieć, jak się zachowa wobec takich przeciwników na wpół uzbrojona zbieranina ludzi ciągnąca za nim.Ale tłum nie miał ani chwili wątpliwości, tłum chciał nie tylko wyprowadzić z domu domniemanych przodków tego uzurpatora, ale jeszcze dostać w swoje łapy Cabrilla, który oddał zarząd posiadłości obcym najemnikom, posiadającym silne i dobrze uzbrojone pięści.Tymczasem minęli już dzielnicę biedaków i wjeżdżali w inną część miasta; ulice tu były równie wąskie, ale domy wysokie i masywne, obrócone tyłem do jezdni.Piękność ich była widoczna tylko od strony prywatnych ogrodów i dziedzińców.– Tu leży klucz do całkowitego podboju San Triste – mówił Marmont, wskazując na jeden z okazałych budynków.Biednych ludzi już sobie zdobyłeś.Jeżeli Alverado stanie po twojej stronie, miejscowi bogacze pójdą za nim jak stado owiec.Od czasu zniknięcia Verealów on tu panuje.O ile się jego przekona, całą sprawę mamy załatwioną.Zbliżali się do domu Alverada.Tłum zorientował się, jak bardzo ważną rzeczą było zdobycie poparcia bogacza i zaczął wielkim głosem domagać się jego widoku.Przez jakiś czas żadne światełko nie ukazało się w wąskich i rzadko osadzonych okienkach starego, arystokratycznego pałacu.Nagle otworzyły się drzwi i na wąskim balkoniku, umieszczonym nad łukiem bramy prowadzącej do wewnętrznego dziedzińca, ukazał się Alverado we własnej osobie.Za nim stanął wysoki giermek trzymając w ręku latarnię.Alverado podniósł rękę i na ten sygnał ucichła uliczna wrzawa.– Co się stało? – spytał spokojnie.– Dlaczego tu przyszliście? Czy jakieś niebezpieczeństwo zagraża miastu?Setki głosów odpowiedziały mu jednocześnie:– Vereal! Vereal wrócił do nas!Mały podjechał trochę bliżej do nieruchomo stojącej postaci.– Panie Alverado, jeśli mnie pan nie poznaje, winne są temu lata, które upłynęły od mego ostatniego pobytu w San Triste.Ale wróciłem wreszcie i mam zamiar upomnieć się o zwrot mojej własności.Czy pan zechce pojechać ze mną do pałacu? Udowodniłem tym ludziom, że jestem Jose Vereal.Alverado nie zaraz odpowiedział.W tłumie podniosło się tuzin rąk dźwigających pochodnie i oświetliło twarz Małego.Alverado przypatrywał mu się bębniąc leciutko cienkimi palcami po balustradzie balkonu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]